Выбрать главу

Nie mogła wydostać się na zewnątrz. Gdzie…

– Aaron – odezwała się niskim, spokojnym głosem.

Odwrócił się. Była tu. Włosy związane, podarte spodnie, stopy obwiązane szmatami. W ręce trzymała długą zaostrzoną kość, niczym włócznię. Skąd ona to wzięła?

– Otwórz te cholerne drzwi – powiedziała spokojnie – i wypuść mnie stąd.

Wcześniej mógł się z nią bawić. Mógł szydzić z niej, kadzić jej i przekonać ją do zrobienia wszystkiego, co tylko zechciał. Ale teraz się nie kontrolował. Wydał kolejny przenikliwy wrzask wściekłości i rzucił się do przodu.

Sądził, że Megan cofnie się, rzuci do ucieczki, a wtedy on chwyci ją od tyłu. Ale ona, zupełnie jak jej matka kilka godzin wcześniej, skoczyła do przodu, ku niemu. Ostry koniec kości wbił się w jego bok – nie zranił go poważnie, ale ból był przejmujący. Matthews zachwiał się i upadł z jękiem. Megan runęła na niego, mierząc ostrzem w twarz. Uderzył ją między piersi, pociągnął w dół, a sam się podniósł.

Ona też szybko wstała. Okrążyła go, celując żółtobiałym ostrzem kości w jego oczy.

Teraz Matthews skoczył do przodu, wyciągając rękę. Uderzyła mocno, a kość odbiła się od jego szyi, ogłuszając go na chwilę. Ale był na to przygotowany. Wyrwał jej kość z ręki i pociągnął ją na środek salonu, podczas gdy ona waliła go na oślep pięściami w twarz i klatkę piersiową.

– Przestań, ty skurwielu!

Chwyciła go za ręce, wbijając mu paznokcie w skórę. Nic nie czuł. Rzucił ją na kanapę; upadła na plecy bez tchu. Leżała, dysząc ciężko.

Wielki Piątek.

Chwała Panu.

– Otwórz usta – szepnął, przykładając ostrze do jej warg.

Samochód stał koło makabrycznej figury, dziesięć stóp od bramy.

Gdy Tate usłyszał szaleńcze wycie we wnętrzu, wrócił biegiem do samochodu i zatrzymał go tutaj.

Nie ma czasu do namysłu, powiedział sobie. Zrób to.

Odwrócił samochód, wrzucił wsteczny bieg i nacisnął pedał gazu. Rozpędził się i roztrzaskał bramę z prędkością prawie czterdziestu mil na godzinę. Iskry wzbiły się w powietrze. Celował dokładnie we wjazd do garażu. W ostatniej chwili wyprostował się, zniżył nieco i oparł mocno głowę o zagłówek.

Tylny zderzak z głośnym hukiem wyrwał drzwi garażu z zawiasów. Zapadły się do środka, a samochód przejechał po nich, miażdżąc warsztat, po czym zatrzymał się ze wzniesioną maską i obracającymi się szaleńczo kołami.

Tate wyłączył silnik. Drzwiczki po stronie kierowcy nie dały się otworzyć, więc wyczołgał się od strony pasażera.

Szybko, szybko, szybko!

Przeskoczył nad maską, wyciągnął rewolwer z kieszeni i pobiegł ku wejściu do budynku. Po rozbiciu się o drzwi garażu zabawa w subtelności nie miała sensu. Wpadnie do pomieszczenia i wypali Matthewsowi w nogi – dwa, trzy razy. Nie będzie się wahał. Bez ostrzeżenia. Bez targów. Po prostu pociągnie za spust.

Milczenie czynów…

Chwycił klamkę lewą dłonią.

Oślepiające światło, uderzenie jak z bicza. Tate wirował po niebie, które wypełniło się niespodziewanie w cudowny sposób drutami przypominającymi węże, zimnymi oczami zaworów i woltomierzy, krążącymi wokół niego, tornadem gruzu. Uderzył w skałę, drzewo albo potrzaskany bok samochodu Bett i upadł na ziemię.

Spojrzał na osmaloną klamkę, ale zanim zemdlał, wyczuł zapach spalonego ciała.

Rozdział 34

Poczuł na włosach dotyk czyjejś ręki.

Tate powoli otworzył oczy, piekące ostro od potu. Usiłował skupić wzrok na twarzy przed sobą. Przez moment myślał, że delikatne palce należą do Bett; była pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy odzyskał świadomość.

Patrzył jednak w oczy Megan.

– Hej, słonko – jęknął. – Ale heca, że się spotkaliśmy.

– Tato.

Znajdowali się w dużym salonie zapuszczonego domu, leżeli na kanapie. Tate miał ręce związane za plecami grubym sznurem, jedna z nich pulsowała bólem po oparzeniu klamką będącą pod napięciem. Wzrok miał zaćmiony. Spróbował usiąść i o mało co nie zemdlał z bólu, który eksplodował w jego skroniach. Jęknął i opadł z powrotem na kanapę.

Aaron Matthews siedział na krześle w pobliżu; ubranie miał w nieładzie, włosy potargane i zakrwawione. W ręce trzymał długi nóż o poplamionym ostrzu. Fascynujące czarne oczy, pomyślał Tate.

Oparł głowę na ramieniu Megan. Gdy ból zelżał, podniósł wzrok.

– Chyba udało ci się wreszcie zrzucić te pięć funtów – zwrócił się do dziewczyny.

Matthews przyglądał się im, spierzchnięte wargi wygięły się w grymas.

– Tylko wypełniałem obowiązki – odezwał się w końcu do niego Tate. – Na procesie Petera. Były dowody. Przysięgli uwierzyli…

Matthews sprawiał wrażenie, jakby go nie słuchał.

– Nie wiesz o tym, Collier, ale śledziłem cię. Po tym, jak Peter powiesił się, chodziłem na twoje procesy. Siadałem z tyłu na galerii. Patrzyłem na ciebie. Byłeś bardzo podobny do mnie, gdy stałem tam, na polu. Ty miałeś dwunastu przysięgłych, ja miałem swoją owczarnię.

Tate nie odpowiedział.

– Och, tak, przyglądałem się. Nauczyłem się kilku rzeczy o prawie. Mens rea. Stan umysłu zabójcy – musi zamierzać zabić, żeby być winnym morderstwa. Pomyśl o tym. Zamordowałeś Pete’a. Zrealizowałeś swój zamiar.

– Moim obowiązkiem było prowadzić oskarżenie najlepiej, jak umiałem.

– Skoro to prawda – głos Matthewsa wzniósł się do potężnego barytonu – to dlaczego zrezygnowałeś z oskarżania? Dlaczego podwinąłeś ogon i uciekłeś?

– Ponieważ żałowałem tego, co się stało – odparł Tate.

– Ponieważ – szepnął Matthews, nachylając spoconą twarz – poczułeś moc i wiedziałeś, że to może się znowu zdarzyć. Spojrzałeś na mojego chłopca i powiedziałeś: „Jesteś martwy”. Stanąłeś w sądzie i poczułeś, że przepływa przez ciebie moc Boga. I spodobało ci się to.

Tate rozejrzał się po pokoju. Zakratowane okna, podwójne zamki w drzwiach.

– Ty to wszystko zrobiłeś? Z zemsty?

– Przez dwa lata byłeś całym moim życiem, Collier. Od dnia, gdy zamknęli kościół.

– Obserwowałeś mnie. Obserwowałeś Megan.

Matthews skrzywił się lekko, gdy dotknął zakrwawionej rany pod koszulą; prezentu od Megan, pomyślał z zadowoleniem Tate.

Dziewczyna nagle wstała. Tate poczuł, że się zaczyna.

– Megan, nie!

– Ty dupku! – Rzuciła się z krzykiem na Matthewsa, mierząc w oczy. Uderzył ją otwartą dłonią w twarz; upadła na kolana, chwyciła się za nos i zaszlochała. Osunęła się na podłogę.

– Czego chcesz? – spytał Tate obojętnym tonem. – Powiedz mi.

– Sprawiedliwości. Tylko, tylko.

– Nie sądzę, żebyś mógł otrzymać sprawiedliwość, Aaronie. Przez wszystkie moje lata w sądzie…

Matthews zaśmiał się ponuro.

– Och, już to słyszę. Giętki język, gładkie słowa. Będziesz usiłował nakłonić mnie, żebym was wypuścił…

– Nie będę próbował cię do niczego nakłaniać, Aaronie. Nie wyglądasz na człowieka, którego można do czegokolwiek nakłonić.

– Przestań! To nie podziała! Nie ze mną. Zapominasz, że jestem równie dobry jak ty. Prawnicze sztuczki. „Personalizacja dyskursu”. To sprytne, Tate. Postaraj się, żebym pomyślał o tobie jako o konkretnej istocie ludzkiej, Tate. Ale to nie zadziała. Bo zrozum: pogardzam istotą ludzką, która nazywa się Tate Collier.

– Peter był twoim jedynym dzieckiem?

– Ech, Collier, po co w ogóle próbujesz?