Tate spojrzał na Matthewsa.
– Właśnie dlatego muszę wygrać, Aaronie – powiedział bez triumfu, za to ze smutkiem w głosie. – Odebranie mi jej nic nie da.
– Nie! – krzyknął Matthews. – Musi! Bóg tak mi powiedział!
– Czy znasz klasyczne powody karania zbrodni, Aaronie? – spytał Tate. – Żeby zniechęcić do złego zachowania – nie skutkuje. Jako środek zapobiegawczy – nic nie daje. Żeby resocjalizować – kiepski żart. Żeby chronić społeczeństwo – no cóż, gdyby tylko można złoczyńców zamknąć na zawsze. Wiesz, jaki jest prawdziwy powód, dla którego karzemy? Wstyd nam to przyznać. To barbarzyńskie, tak, ale jakże skuteczne. Stary dobry biblijny odwet. Krwawa zemsta jest jedynym uczciwym motywem kary. Dlaczego? Ponieważ jej celem jest zmniejszenie cierpienia. Ty skrzywdziłeś mnie, ja skrzywdzę ciebie. Widzisz, Aaronie, twoje założenie jest w porządku. Twoja logika bez zarzutu. Ale w tym wypadku nie działa. Nie możesz odebrać mi dziecka, ponieważ go nie mam.
Megan chciała coś powiedzieć, ale Tate potrząsnął głową.
Niech milczenie zakończy rozprawę.
Matthews oparł głowę o okno. Jęcząc, wyglądał na zewnątrz. Słońce stało już wysoko i jego światło wpadało do wnętrza w rozbłyskach, gdy sine chmury przetaczały się szybko na wschód. Mamrotał coś do siebie. Potem odwrócił się do nich. Skinął głową dziwnie oficjalnie.
– Przyjmuję twoją propozycję. Twoje życie za jej, Collier. Dziewczyna może odejść.
Megan usiłowała protestować.
Ale Tate wiedział, że wygrał. Cokolwiek teraz by powiedziała lub zrobiła, nie zmieni jego decyzji.
– Zagonię psy, wracam za pięć minut. – Zamknął drzwi; zamki zatrzasnęły się za nim.
Rozdział 36
– Czy to prawda?
– Tak – odpowiedział.
– Nigdy nic nie mówiłeś.
– Bett błagała, żebym tego nie robił. Aż do śmierci Susan. Lekarze dawali jej rok albo dwa życia. Zgodziłem się.
– Ale… – szepnęła Megan.
Uśmiechnął się słabo.
– Och, tak. Ona nadal żyje. Dlatego wciąż udajemy, że jesteś naszym wspólnym dzieckiem.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Ciocia Susan nie musiałaby wiedzieć.
Tate przyglądał się uważnie strasznym ranom na jej dłoniach.
– Minął właściwy moment – powiedział w końcu.
– Przez wszystkie te lata – krzyknęła – sądziłam, że to moja wina! – Roześmiała się i złożyła mu głowę na ramieniu, dokładnie tak samo jak Bett przedwczoraj rano w łóżku. – Musiałam być dla ciebie strasznym ciężarem. Okropnym przypomnieniem.
– Kochanie, chciałbym móc zaprzeczyć, ale nie mogę. W połowie byłaś osobą, którą kochałem najbardziej na świecie, a w połowie tą, której najbardziej nienawidziłem.
– Powiedziałam coś kiedyś – zaczęła, szlochając cicho. – Spędziłam u ciebie weekend i mama zapytała, jak było. Odpowiedziałam, że bawiłam się nieźle, ale czegóż można oczekiwać, jak ma się zaledwie poprawnego ojca. Myślałam, że mnie spierze. Dostała zupełnego szału. Powiedziała, że jesteś najlepszym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkała, i że nie wolno mi nigdy więcej tak mówić.
Tate się uśmiechnął.
– Poprawny ojciec dla niewygodnej córki.
– Dlaczego nigdy więcej nie spróbowaliście razem?
– Minął właściwy moment – powtórzył.
– Musiałeś ją bardzo kochać!
Tate roześmiał się gorzko na myśl o ironii losu. Dziecko, które kiedyś ich rozdzieliło, teraz zbliżyło ich do siebie – przynajmniej na jedną noc.
Jak bardzo miłość jest skąpa, pomyślał. Jak rzadko składa się wszystko: przysięga, pewność, potrzeba, okoliczności, próżna chęć dzielenia czasu z drugim człowiekiem. I cenna rozpacz. Wydaje się to niemożliwe, cudowne.
Przyjrzał się Megan. Obie, jego eksżona i zastępcza córka, będą się miały dobrze. Skoro prawda wyszła już na jaw. Długo to trwało, ale lepiej późno niż wcale. Och, tak, będzie im dobrze.
Kroki na żwirze się zbliżały.
– Posłuchaj, Megan – powiedział szybko. – To bardzo ważne. Zadzwoń do Archiego Bella w biurze prokuratora stanowego. To mój stary przyjaciel. Powiedz mu, że twoja matka jest prawdopodobnie w areszcie we Front Royal…
– Co?
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Ale Bett tam jest. On przyśle jej prawnika. Będzie potrzebowała dobrego obrońcy.
Dziewczyna skinęła głową.
– Pobiegnę – powiedziała. – Sprowadzę pomoc. Policję i lekarza dla Josha.
– Josha?
– On tu jest. Żyje, ale jest ciężko ranny. Zdołasz powstrzymać przez chwilę Matthewsa?
Nie pozwoliłby jej odejść z przekonaniem, że umrze za dziesięć minut, toteż odparł:
– Powstrzymam go przez jakąś godzinę. Pędź jak szalona. Mam nadzieję, że masz jeszcze kondycję po tych wszystkich lekcjach baletu, za które płaciłem.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Podskoczyli oboje. Matthews wszedł ostrożnie, w wyciągniętej ręce trzymał wielki nóż.
– Żegnaj – zwrócił się do Megan.
Uścisnęła mocno Tate’a. Poczuł, że jej dłoń prześlizguje się po jego ręce i chwyta mocno związane dłonie. Zmarszczył brwi, gdy wcisnęła mu coś do ręki. Ale ciało miał pozbawione czucia po porażeniu prądem, dlatego nie mógł zgadnąć, co to.
– Trzymaj się tego – szepnęła. – I nie słuchaj go, cokolwiek będzie mówił. Pamiętaj… – przycisnęła usta do jego ucha -…niedźwiedzie nie umieją mówić.
Po czym wstała chwiejnie, a Matthews wypchnął ją za drzwi, które zamknęły się za nią z trzaskiem. Przez brudne zakratowane okno Tate widział, jak zbiegła po podjeździe i zniknęła za bramą.
Matthews wsunął rewolwer Tate’a do kieszeni i postawił prawnika na nogi.
Rozdział 37
Niedoskonały świat, tak.
A zatem będzie musiał wystarczyć niedoskonały pokój.
Znajdowali się na zewnątrz budynku w wietrzny wiosenny poranek Wielkiego Piątku; żółta kula słońca właśnie wysunęła się nad horyzont. Dość szybko szli ramię w ramię wśród wysokiej trawy, a nad ścieżką krążyły ważki. Koniki polne odbijały się od nóg mężczyzn, pozostawiając na ubraniach brązowe plamki.
Psy biegły niespokojnie za nimi, obwąchując grunt i odbijając się od siatki ogradzającej wybieg, usiłowały wyrwać się i rzucić na intruza, który szedł u boku ich pana.
– Przyjrzyj się temu miejscu – odezwał się Matthews tonem konwersacji. Zatoczył łuk ręką. – Pamiętam, jakby to było wczoraj: tłumy, pieśni, modły, ludzie na kolanach…
Gestem nakazał, żeby się zatrzymali. Tate nadal miał związane ręce, dlatego Matthews pomógł mu wspiąć się na estradę. Potem wszedł za prawnikiem, który przyglądał mu się spokojnym wzrokiem. Pogodził się z losem. Wiedział, że jest martwy. Ta pewność sprawiała, że był szczęśliwy. Oczy świętego oczekującego na męczeństwo.
I będzie rządził na wieki…
Przegniłe drewno przechylonego pulpitu zwróciło uwagę Colliera.
Matthews kopnął pulpit, który przewrócił się ciężko. Roześmiał się.
– Ojciec raz w życiu zabrał mnie na wycieczkę, na Times Square w Nowym Jorku. Żeby zobaczyć Billy’ego Grahama. To było w latach sześćdziesiątych. Jedyne nasze wspólne wakacje. „Jak wielkie są dzieła Twoje…”. Wiesz, Collier, Bóg co trzydzieści lat wybiera swojego rzecznika. George Whitefield we wczesnych latach Ameryki. Charles Finney i Dwight Moody w dziewiętnastym wieku. Billy Sunday podczas pierwszej wojny światowej. Aimee Semple McPherson. Graham, oczywiście. Tym właśnie jestem. Jego wybranym.
Bóg wszechmogący panuje.
Nie zostało wiele czasu, uzmysłowił sobie Matthews. Szacował, że ma jakąś godzinę albo dwie do przyjazdu policji. Wystarczy, żeby tu skończyć, dostać się na lotnisko Dullesa i zdążyć na samolot do Los Angeles. Wciągnął głęboko powietrze. Samo odcięcie języka nie zabije Colliera w tak krótkim czasie. Ale zemdleje z bólu i zadławi się własną krwią. A Matthews tymczasem…