Matthews zauważył, że Collier się śmieje, uniósł brew.
– Rzecznikiem? – spytał Collier. – Tak właśnie myślisz?
Matthews nie odpowiadał.
– Jakże bardzo się mylisz, Aaronie. Bóg nie ma dla ciebie czasu.
Żółte światło poranka padało na ich twarze.
– Słyszałem, jak do mnie mówił – wyjaśnił spokojnie Matthews.
– Nie, Aaronie. Nie wiem, co słyszałeś, ale na pewno nie był to Bóg.
– Uczynił mnie swoim rzecznikiem.
– Zabiłeś swojego syna i usiłujesz zrzucić na mnie winę. To nazywasz boskim odwetem?
Matthews nachylił się, tak że jego twarz znalazła się kilka cali od Colliera.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Słyszałem Jego słowa. Otwierałem usta i płynęły Jego słowa. To cud!
– Nie, Aaronie. Słyszałeś szaleństwo swojego ojca. I swoje. Tylko to słyszałeś. Szaleństwo, które zabiło twojego syna.
– Nie masz pojęcia…
– W porządku, ktoś do ciebie przemówił. Ale to nie był Bóg. To był szalony starzec, który okaleczył dziewczynę i kradł przestraszonym ludziom pieniądze w imię Boga. Pamiętam zeznanie twojego syna podczas procesu. O tym, jak twój ojciec zaciągnął cię na pole, gdy miałeś dziesięć czy jedenaście lat, jak chciał oszukać tłum. Zobaczcie mojego syna Aarona, przygłupa, którego język wije się dla Jezusa, głoście chwałę Pana, alleluja.
Nie! Matthews poczuł gniew. Całe moje dzieciństwo, całe moje życie opierało się na założeniu, że Bóg mnie wezwał. Jeśli nie, to…
– Zmarnowałeś życie. – To niesamowite, jak dokładnie Collier dokończył jego myśl.
Matthews przewrócił go na deski.
– Nie!
Prawnik zdołał się podnieść z powrotem.
– Mogę tego dowieść – powiedział. – Czysta logika. Nie do odrzucenia. Chcesz posłuchać?
Matthews wpatrywał się w niego.
– Jako niewierzący nie masz prawa mówić o Bogu.
– Błąd, Aaronie. Wierzę w Boga. Jest On miłosierny i właśnie z Jego powodu przestałem posyłać ludzi na śmierć. Wierzę w Boga ze względu na to, co powiedział Wolter. Powiedział, że musi istnieć Bóg, ponieważ nie można sobie wyobrazić zegarka bez zegarmistrza.
Matthews posłużył się kiedyś tym samym konceptem w jednym ze swoich kazań.
– Myślę jednak również – ciągnął Collier – że zegarek, niezależnie od tego, jak doskonały i skomplikowany, nigdy nie pojmie swojego twórcy. Gdy twierdzimy, że się nam to udało, efektem jest szaleństwo.
– Nic mi nie udowodniłeś. Mówiłeś o logice. Nie widzę tu żadnej logiki.
– A więc posłuchaj: jeśli Bóg istnieje, musi pozostawać dla nas całkiem niepoznany. Nie zgadzasz się z tym? Nie? – naciskał Collier. – Bóg, którego potrafilibyśmy zrozumieć, byłby wybrakowany, ponieważ my nie jesteśmy doskonali. Bóg musi być doskonały.
Matthews milczał.
– Otóż twierdzisz, że Bóg kazał ci porwać Megan, jako moją pierworodną, dla dokonania zemsty. Ale Megan nie jest moją pierworodną. Skoro Bóg nie może się mylić, nie mógł kazać ci jej porwać. Nie do obalenia.
Logika tego wywodu otoczyła Matthewsa niczym wodorosty nogi pływaka.
Ale nie, nie, Bóg przysłał ją do mnie, pomyślał ze złością Matthews – był to miłosierny uczynek, który objaśnił wszystkie tajemnice jego życia, tłumaczył, że jego syn nadal żyje pomimo zimnego dowodu na coś przeciwnego, dowodził, że Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy, że dzieciństwo Matthewsa, które upływało w cieniu starego szaleńca, nie poszło na marne.
– Jesteś głupcem, Matthews. Całe twoje życie było kłamstwem.
– Przestań! – Matthews skoczył i chwycił Colliera za przód koszuli. – I powiedziałem: Będę zważał na moje ścieżki, abym nie zgrzeszył językiem.
Psy szalały w pobliżu, rzucały się na ogrodzenie wybiegu, wyginając siatkę.
Matthews sięgnął do kieszeni po nóż myśliwski.
– Kiedy napominasz kogoś, aby ukarać jego grzech, sprawiasz, że to, czego pożąda, roztapia się. Każdy śmiertelny byt jest tylko tchnieniem wiatru.
Matthews zamrugał, widząc białe piórko wznoszące się w powietrze dokładnie za głową Colliera. Co to jest?
Nie żadne piórko, tylko kawałek plastiku. Biały plastikowy nóż! Jak te, którymi Megan przebiła się przez ściany. Podrzuciła mu ostatni. Zaskoczony Matthews uświadomił sobie zbyt późno, że Collier mówił tylko po to, żeby odwrócić jego uwagę, żeby opóźnić, żeby przyciągnąć go do siebie.
Jedna z silnych rąk Tate’a chwyciła prawe ramię Matthewsa, druga zaś zwinęła się w pięść i wylądowała kilka razy na jego brzuchu. A potem na nosie. Pociekła krew; Matthews zawył z bólu i zsunął się z estrady, przewrócił się i upuścił nóż, gdy wysunął rękę, żeby złagodzić upadek. Upadł ciężko i wyciągnął rewolwer z kieszeni.
Collier zeskoczył z tyłu estrady i pobiegł po trawniku w stronę ogrodzenia, jeszcze bardziej rozwścieczając psy. Szczekały i wyły, rzucały się całym ciałem na siatkę.
Zanim Matthews zdążył wstać i wycelować, Collier wpadł między sosny i wysoki żywopłot z bukszpanu. Szaleniec wystrzelił dwa razy, ale dwukrotnie chybił.
Matthews wbiegł na polanę i zatrzymał się, nasłuchując kroków. Nagle usłyszał głośny dzwonek. Kilka razy.
Bramka z tyłu płotu…
Pobiegł w tamtą stronę. Była otwarta. Collier rozbił kłódkę kamieniem i przepłynął strumień na tyłach posiadłości. Teraz wspinał się po skarpie. Wyraźny cel. Matthews strzelił ponownie, ale kula zrykoszetowała po siatce. Przebiegł przez furtkę, rzucił się na kolana i strzelił jeszcze raz.
Collier skoczył i znikł mu z pola widzenia.
Ledwie dysząc, Matthews skoczył do wody, przepłynął i zaczął wspinać się na skarpę po drugiej stronie, a za nim szczekały psy i rzucały się na siatkę ograniczającą wybieg. Słońce zaczęło przeganiać poranny chłód.
Rozdział 38
Tate nie upadł daleko.
I zdołał wylądować na nogach, gdy przetoczył się po gładkim kamiennym podłożu jaskini, pięć albo sześć stóp poniżej otworu.
Słyszał świst kuli nad głową i uznał, że gdyby nie wpadł do groty właśnie w tej chwili, pocisk trafiłby go między łopatki.
Przykucnął, łapiąc oddech, i rozejrzał się. Tunel nie był robotą człowieka. Podejrzewał, że to jeden z setek korytarzy, które razem tworzą gigantyczną sieć jaskiń Luray i innych podobnych w tym rejonie. Pieczary były dość bezpieczne, w każdym razie te przy oznakowanych szlakach. Niemniej od czasu do czasu w prasie pojawiały się notatki o ludziach, którzy zaginęli lub utknęli i których ciała znaleziono na pół pożarte przez zwierzęta.
A tu z całą pewnością nie było oznakowanych szlaków.
Collier nasłuchiwał, przechylając głowę ku otworowi. Z początku nic nie słyszał. A potem: ostrożne szuranie stóp o suchą trawę i liście na zboczu.
Rozejrzał się. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Tunel biegł od otworu prosto w głąb góry. Wydawał się płaski, nie wspinał się ani nie opadał, ale znikał w kompletnej ciemności zaledwie dwadzieścia stóp od miejsca, w którym znajdował się Tate.
Kroki się zbliżały.
Nie miał wyboru. Nie w obliczu szaleńca z pistoletem. Wszedł w czarną dziurę tunelu i powoli zaczął wyczuwać drogę na gładkiej powierzchni.
Zrobił nie więcej niż dwadzieścia kroków, gdy usłyszał za sobą stukot spadających kamyków i głuchy odgłos stóp lądujących na kamieniach, po czym rozległy się ostrożne kroki pościgu.