Выбрать главу

Panowała absolutna ciemność. Kompletnie nic nie widział. Mógł iść przed siebie, jedynie macając dłonią ścianę, ciężar opierał na stopie pozostającej w tyle, przednią zaś wysuwał niczym laskę, by upewnić się, że tunel nie zapada się nagle, nie zmienia kierunku albo nie staje się półką biegnącą pięćdziesiąt stóp nad podziemnym strumieniem.

Za sobą słyszał ciche szuranie. Stuk upadającego kamyka.

Poruszanie się w tej atramentowej ciemności przepełniało go dziwnym uczuciem. Przed oczami w niewytłumaczalny sposób wirowały kolory, żółty i czerwony. Upiorne kształty – oczy i twarze – pojawiały się i znikały. Był pewny, że zobaczył wiszącego przed sobą głową w dół wielkiego nietoperza. Gdy podszedł, wyciągając przed siebie rękę dla obrony, stwór okazał się tylko szczeliną w ścianie.

Szuranie przybliżyło się, toteż Tate przyspieszył.

Oceniał, że zabrnął jakieś ćwierć mili w głąb góry. Zgubił się całkowicie. Po drodze minął kilka rozgałęzień, ale chcąc zachować jakieś poczucie kierunku, trzymał się tego, co uznał za duży główny tunel. Teraz jednak uświadomił sobie, że skręcał parę razy w lewo i w prawo, i że nie ma pojęcia, czy kręcił się w kółko, czy szedł przed siebie. Zauważył jednak, że podłoże zdecydowanie się obniża.

W oddali usłyszał szum wody, minął też coś, co wydawało się niewielką szczeliną w skale, po jej drugiej stronie dostrzegł słabą żółtawą poświatę. Fosforyzujące skały, uznał. Szedł dalej.

Szurające kroki Matthewsa wciąż się przybliżały.

Tate przyspieszył.

Aż wreszcie ściany zbliżyły się do siebie na tyle, że tunel nagle okazał się nie do przejścia. Kroki za nim posuwały się nieubłaganie, a raz i drugi Tate usłyszał stuk metalu o kamień, coraz bliższy.

Usłyszał wciąganie powietrza i dźwięk odbezpieczanego pistoletu. Sądząc po odgłosach, kaznodzieja znajdował się o jakieś piętnaście stóp od niego.

Tate zatoczył ostrożnie koło, szukając w kamiennej ścianie jakiejś szczeliny, w którą mógłby się wcisnąć. Nic. Tylko sześciocalowy otwór między ściśniętymi niespodziewanie ścianami tunelu. Brak drogi ucieczki.

Tate zaczął się wycofywać i usłyszał – bardzo blisko – głuchy stuk, gdy Matthews wpadł na ścianę. Cztery albo pięć stóp od niego.

Tate przywarł do ściany i zamarł w bezruchu, otworzył szeroko usta, żeby oddychać jak najciszej.

Gdzie on jest? Jak blisko?

Włączył się szósty zmysł, niczym radar – może jakaś zmiana natężenia dźwięku – i Tate z przerażeniem stwierdził, że mężczyzna znajduje się zaledwie o krok od niego. Czuł, że mięśnie zaczynają mu drgać z napięcia i z trudem zachował bezruch.

Bez ostrzeżenia Matthews krzyknął i zamachnął się nożem w prawo. Uderzył w skałę kilka cali obok głowy Tate’a, krzesząc pomarańczową iskrę. Tate powstrzymał się od jakiejkolwiek reakcji i powoli przykucnął, obmacując podłoże tunelu w poszukiwaniu kamienia, który mógłby wykorzystać jako broń. Nic nie znalazł.

Matthews zamierzył się ponownie. Tym razem ostrze uderzyło w skałę tuż nad głową Tate’a, właśnie tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się jego brzuch. Przykucnął jeszcze bardziej.

– Collier! – Ten krzyk sprawił mu fizyczny ból. Cięcie po skale. Ostrze skrzesało snop iskier. Tate zamknął oczy. Miał wrażenie, że dzięki temu lepiej słyszy – a może budzi zwierzęcy instynkt. Był pewny, że mężczyzna się oddalił. Odczekał chwilę, aż nabrał pewności, że szuranie oddaliło się ku wejściu.

Tate wyczołgał się na czworakach z zagłębienia, w którym się chował, i zaczął wymacywać drogę powrotną.

Zaledwie kilka jardów przed sobą słyszał szuranie stóp Matthewsa, który szukał drogi na zewnątrz. Mężczyzna westchnął i najwyraźniej usiadł. Zaczeka tu, aż głód albo pragnienie zmuszą ofiarę do wyjścia. Tate podejrzewał, że Matthews był zdolny zostać tu na wieki; dla kogoś, kto słyszał, jak Bóg przemawia przez jego usta, długie czuwanie w tunelu to pestka.

Właśnie w tej chwili twarz Tate’a, który wciąż się czołgał, owiał chłodny powiew. Jego ręka wyczuła pustkę po prawej stronie – mniejszy tunel zbiegający w dół. Zmrużył oczy i wydało mu się, że zobaczył światło, bardzo słabą żółtawą poświatę odbijającą się od sklepienia groty.

Z trudem wcisnął się w otwór, usiłował zorientować się, w którą stronę biegnie tunel. Wkrótce średnica korytarza zmniejszyła się do dwóch stóp, a tunel powoli zaczął się wznosić. Tate podążał nim w milczeniu.

Jakieś dwa kroki.

Potem podłoga wąskiego korytarza nagle zniknęła.

Krzyknął, spadając z wysokiej półki i lecąc głową w przód po zboczu o prawie czterdziestopięciostopniowym nachyleniu. Zsuwając się, rozsunął szeroko nogi, żeby zahamować pęd, ale nie przyniosło to żadnego efektu – poruszał się coraz szybciej. Jechał po żwirze, zdzierając skórę z dłoni i łokci, porywając ze sobą kamienie, które otoczyły go niewielką lawiną. Krztusił się od pyłu. A ściany i sklepienie tunelu zbliżały się do siebie, aż wreszcie Tate nie mógł nawet wyciągnąć w bok krwawiących łokci. Musiał trzymać ręce przed sobą niczym w skoku do wody.

Utknie głową do przodu.

Wyobraził sobie powolne duszenie się, szaleństwo ogarniające go w skalnym więzieniu. Żywcem pochowany.

Pomyślał o Bett, a potem o Megan.

Nagle otoczyło go złote światło niebios i poczuł, że wiruje w powietrzu. Wylądował ciężko na warstwie osadów wapiennych, które zamortyzowały upadek, zmiażdżone jego ciężarem niczym żółte koralowce. Leżał zamroczony, spoglądając na fosforyzujące zielono i żółto osady, oświetlające ogromną jaskinię, do której wleciał.

Usiadł, masując rękę. Złamany nadgarstek spuchł tak, że gdy Tate pociągnął za mankiet, guzik odpadł pod naporem nabrzmiałego ciała. Zamroczyło go na chwilę, ale spuścił głowę, żeby nie zemdleć.

Po czym usłyszał szuranie nad głową; kamień uderzył go w ramię, a za nim poleciał żwir.

Matthews przybliżał się tunelem.

Tate jęknął z bólu i chwycił w lewą rękę kamień wielkości grejpfruta. Zważył broń w ręce, czekał, aż Matthews zjedzie na dół.

Przykucnął. Kolejna porcja żwiru z otworu. Tate rozejrzał się za lepszą bronią, jakimś odłamkiem skały przypominającym maczugę.

Pocisk minął go o kilka cali. Huk wystrzału poderwał chmarę nietoperzy, które krążyły teraz szaleńczo, tworząc żywą mgłę w całej jaskini. Echo powtórzyło huk dwa razy, po czym umilkło, stłumione przez trzepot skórzastych skrzydeł i wysokie piski nietoperzy.

Tate odskoczył i zobaczył Matthewsa w wylocie tunelu. Udało mu się zejść powoli i teraz zezował na Tate’a, usiłując wymierzyć z pistoletu w chmurze nietoperzy.

Kolejny strzał.

Tate odczołgał się i wspiął na ogromny stalagnit, z którego skoczył na półkę znajdującą się piętnaście stóp nad ziemią, posługiwał się przy tym tylko jedną ręką. Przykucnął pod przewieszoną skałą, tutaj nie sięgną go pociski Matthewsa.

Oszalałe nietoperze utworzyły tak gęsty wir, że wydawało się, że w jaskini nie ma powietrza, tylko chmura skrzydeł, maleńkich pazurków i wilgotnych, blisko osadzonych oczu.

Matthews odganiał nietoperze i spokojnym krokiem zmierzał ku stalagnitowi.

Tate wcisnął się głębiej w szczelinę skalną. Uderzył złamaną ręką o występ i omal nie zemdlał. Dwa nietoperze odbiły się od jego głowy. Spojrzał w dół. Matthews wspinał się po skale, twarz miał zakrwawioną, a w oczach błyszczało mu szaleństwo. W dłoni trzymał pistolet.

Lewą ręką Tate cisnął w jego stronę spory kamień, potem następny. Matthews wycofał się za stalagnit. Wspinał się dalej. Za kilka sekund będzie w doskonałej pozycji do strzału.