Ale „natychmiast” znaczy natychmiast, jeśli się orientuję, poszedłem więc do gabinetu kapitana. Jego sekretarka, Gwen, jedna z najbardziej pracowitych kobiet, jakie żyły na ziemi, siedziała na swoim miejscu za biurkiem. Była też jedną z kobiet najzwyczajniejszych i najbardziej na serio, a nie potrafiłem oprzeć się pokusie, żeby jej nie wsadzać szpil.
— Gwendolyn! Wizjo promiennej rozkoszy! Odleć ze mną do laboratorium badania krwi! — zwróciłem się do niej, wchodząc do gabinetu.
Skinęła mi głową ze swojego miejsca przy drzwiach po przeciwnej stronie.
— Są w salce konferencyjnej — powiedziała z kamienną twarzą.
— Czy to oznacza nie?
Pochyliła głowę o parę centymetrów w prawo.
— Tamte drzwi — dodała. — Czekają.
Istotnie, czekali. U końca stołu konferencyjnego siedział zasępiony kapitan Matthews z kubkiem kawy w dłoni. Wokół zebrani byli Deborah i Doakes, Vince Masuoka, Camilla Figg i czterech gliniarzy w mundurach, którzy pilnowali domku potworności, kiedy przybyliśmy. Matthews skinął mi głową i zapytał:
— Czy to już wszyscy?
Doakes przestał się wpatrywać gniewnie we mnie i rzucił:
— Sanitariusze.
Matthews pokręcił głową.
— Nie nasza sprawa. Ktoś porozmawia z nimi później. — Odchrząknął i spojrzał w dół, jakby czytał jakąś niewidzialną notatkę. — W porządku — powiedział i znów odchrząknął. — To, hm, wczorajsze wydarzenie, które, hm, miało miejsce przy ulicy 4 NW zostało objęte tajemnicą na bardzo wysokim szczeblu. — Podniósł wzrok i przez chwilę miałem wrażenie, że jest zachwycony. — Na bardzo wysokim — dodał. — W związku z tym, nakazuję wszystkim, żeby zatrzymali dla siebie to, co mogli zobaczyć, usłyszeć albo domyślić się w związku z tym wydarzeniem i miejscem. — Popatrzył na Doakesa, który kiwnął głową, a potem obrzucił wzrokiem wszystkich zgromadzonych wokół stołu. — Dlatego, hm…
Kapitan Matthews przerwał, zmarszczył brwi, bo zdał sobie sprawę, że nie znajduje dla nas żadnego „dlatego”. Na szczęście dla jego reputacji jako złotoustego mówcy, otworzyły się drzwi. Wszyscy odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku.
W drzwiach stał bardzo wysoki mężczyzna w bardzo ładnym garniturze. Nie nosił krawata, a trzy górne guziki koszuli miał rozpięte. Na małym palcu lewej ręki połyskiwał pierścień z różowym diamentem. Mężczyzna miał mocno pofalowane i artystycznie zmierzwione włosy. Wyglądał na czterdziestkę, ale czas nie był łaskawy dla jego nosa. Jego prawą brew przecinała szrama, a druga biegła wzdłuż podbródka. Blizny te nie wyglądały jednak jak zniekształcenia, lecz jak ozdoba. Facet popatrzył na nas z radosnym uśmiechem, jasnymi, pustymi błękitnymi oczami, nie ruszając się z drzwi, co dodało chwili dramatyzmu. Potem spojrzał na koniec stołu i powiedział:
— Kapitan Matthews?
Kapitan był mężczyzną dobrze zbudowanym i przystojnym, w dobrym stylu, ale w porównaniu z człowiekiem w drzwiach wyglądał na zniewieściałego niedorostka i sądzę, że tak się poczuł. Niemniej zacisnął swoją męską szczękę i powiedział:
— Zgadza się.
Ten wielki z drzwi podszedł do Matthewsa i wyciągnął rękę.
— Miło mi pana poznać, panie kapitanie. Jestem Kyle Chutsky. Rozmawialiśmy przez telefon. — Podali sobie ręce, a nowo przybyły rozejrzał się wokół stołu, zatrzymując wzrok na Deborah, zanim znów spojrzał na kapitana. Ale po półsekundzie odwrócił nagle głowę i przez chwilę patrzył Doakesowi w oczy. Żaden z nich się nie odezwał, nie ruszył się, nie drgnął ani nie wyciągnął wizytówki, ale byłem całkowicie pewien, że się znali. Nie pokazując tego po sobie, Doakes popatrzył na stół, a Chutsky znów zwrócił się do kapitana:
— Ma pan tu wspaniały wydział, panie kapitanie. Słyszałem o was same dobre rzeczy, chłopaki.
— Dziękuję… panie Chutsky — odparł sztywno Matthews. — Zechce pan spocząć?
Chutsky obdarzył go szerokim, uroczym uśmiechem.
— Dziękuję, chętnie — powiedział i opadł na puste krzesło obok Deborah. Nie spojrzała na niego, ale z mojego miejsca, po drugiej stronie stołu widziałem, jak rumieniec powoli podchodzi jej od szyi aż do ściągniętych brwi.
W tym momencie usłyszałem, jak głosik z tyłu mózgu Dextera odchrząknął i powiedział:
— Przepraszam, chwileczkę, ale co, do diabła, tu się dzieje?
Może ktoś dosypał mi do kawy LSD, bo tego dnia zaczynałem się czuć jak Dexter w Krainie Czarów. Po co się tu zebraliśmy? Kto to jest ten bliznowaty, wielki facet, który sprawił, że kapitan zaczął się denerwować? Skąd znał Doakesa? I dlaczego, na miłość do wszystkiego co lśniące i ostre, dlaczego twarz Deborah przybrała taki nieładny odcień czerwieni?
Często zdarzają się sytuacje, kiedy wydaje mi się, że wszyscy przeczytali podręcznik z instrukcją, a biedny Dexter jest ciemny jak tabaka w rogu i nawet nie potrafi dopasować klocka A do otworka B. Zazwyczaj ma to związek z niektórymi uczuciami ludzkimi, z czymś, co jest powszechnie zrozumiałe. Niestety, Dexter pochodzi z innego wszechświata i nie czuje ani nie rozumie takich rzeczy. Mogę wtedy najwyżej poszukać szybko paru wskazówek, które pozwolą mi podjąć decyzję, jaką minę mam zrobić, kiedy czekam, aż sprawy ułożą się w zrozumiałym porządku.
Popatrzyłem na Vince’a Masuokę. Z nim, spośród innych techników, byłem chyba w najbliższych stosunkach i to nie tylko dlatego, że na zmianę przynosiliśmy pączki. On też w życiu zawsze udawał, jakby obejrzał serię filmów wideo, żeby nauczyć się, jak się uśmiechać, rozmawiając z ludźmi. Nie umiał tak doskonale udawać jak ja i osiągał znacznie gorsze rezultaty, ale czułem z nim swego rodzaju pokrewieństwo.
Teraz wyglądał na podenerwowanego i spłoszonego i zdaje się próbował udawać, że z trudem przełyka ślinę, ale mu to nie wychodziło. Tu nie znalazłem wskazówek.
Camilla Figg siedziała w postawie na baczność zagapiona w punkt na ścianie przed nią. Twarz miała bladą, ale na obu policzkach wystąpiły jej małe, bardzo okrągłe czerwone plamki.
Deborah, jak już wspomniałem, garbiła się i chyba była bardzo zajęta czerwienieniem się na szkarłatno.
Chutsky plasnął dłonią o stół, rozejrzał się z szerokim, szczęśliwym uśmiechem i powiedział:
— Chcę wam podziękować za współpracę. To bardzo ważne, żeby zachować wszystko w tajemnicy, dopóki moi ludzie nie dobiorą się do sedna sprawy.
Kapitan Matthews odchrząknął.
— Hm. Ja, hm, zakładam, że będzie pan chciał, żebyśmy kontynuowali rutynowe dochodzenie, przesłuchiwanie świadków i tak dalej.
Chutsky powoli pokręcił głową.
— Absolutnie nie. Pańscy ludzie muszą natychmiast zniknąć z planu. Cała sprawa ma dla pańskiego wydziału zostać zawieszona, ma przestać istnieć, rozpłynąć się. Panie kapitanie, to się nigdy nie zdarzyło.
— Czy to pan przejmuje dochodzenie? — zapytała Deborah.
Chutsky popatrzył na nią i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Zgadza się — odrzekł. — I pewnie uśmiechałby się do niej bez końca, gdyby nie funkcjonariusz Coronel, glina, który siedział na ganku ze szlochającą i wymiotującą starszą panią. Odchrząknął i zapytał:
— Czy próbuje pan zabronić nam wykonywania naszego zawodu?
— Wy macie chronić i służyć — odparł Chutsky. — W tym przypadku znaczy to chronić informację i służyć mnie.
— Gówno prawda — powiedział Coronel.
— Gówno czy nie gówno — zwrócił się do niego Chutsky. — Macie to zrobić.