Kapitan Matthews zastukał w blat palcami.
— Wystarczy, Coronel. Pan Chutsky jest z Waszyngtonu, a mnie polecono, abym udzielił mu wszelkiej pomocy.
Coronel kręcił głową.
— On nie jest z cholernego FBI — zauważył.
Chutsky tylko się uśmiechnął. Kapitan Matthews wziął głęboki oddech, żeby coś powiedzieć — ale Doakes ledwie dostrzegalnie odwrócił głowę w stronę Coronela i warknął:
— Zamknij się.
Coronel popatrzył na niego i trochę mu rura zmiękła.
— Nie mieszajmy się do tego gówna — kontynuował Doakes. — Niech zajmą się tym jego ludzie.
— To nie w porządku — rzekł Coronel.
— Zostaw to — poradził Doakes.
Coronel otworzył usta. Doakes uniósł brwi. Coronel, patrząc na twarz pod tymi brwiami, po namyśle postanowił to zostawić. Kapitan Matthews odchrząknął, próbując znów przejąć prowadzenie.
— Jeszcze jakieś pytania? No, to w porządku panie Chutsky. Jeśli możemy panu jeszcze jakoś pomóc…
— Praktycznie rzecz biorąc, panie kapitanie, doceniłbym, gdybym mógł wypożyczyć jednego z pańskich detektywów do kontaktów. Kogoś, kto mógłby mi pomóc zorientować się w terenie.
Wszystkie głowy zwróciły się w doskonałym unisono w stronę Doakesa.
Tylko Chutsky nie poszedł za tym ruchem. Odwrócił się w bok, do Deborah i powiedział. — Co pani detektyw o tym sądzi?
9
Muszę przyznać, że niespodzianka na zakończenie spotkania u kapitana Matthewsa zaskoczyła mnie, ale przynajmniej wiedziałem teraz, dlaczego wszyscy zachowywali się jak szczury laboratoryjne wrzucone do klatki lwa. Nikt nie lubi, kiedy federalni włączają się do sprawy; jedyna radość polega wtedy na utrudnianiu im działania, jak się tylko da. Ale Chutsky był najwyraźniej zawodnikiem tak ciężkiej wagi, że nawet ta mała przyjemność została nam odebrana.
Znaczenie jaskrawoczerwonej barwy skóry Deborah stanowiło głębszą tajemnicę, ale to nie był mój problem. A mój problem nagle nieco się rozjaśnił. Możecie sądzić, że Dexter to głupi chłopak, bo wcześniej nie dodał dwóch do dwóch, ale kiedy wreszcie przejrzałem na oczy, miałem ochotę walnąć się w głowę. Być może całe to piwo, jakie wypijałem w domu Rity, ograniczyło moje siły umysłowe.
Ale najwyraźniej przyczyną tej wizytacji z Waszyngtonu, która zwaliła się na nas, była osobista Nemezis Dextera, sierżant Doakes. Słyszało się jakieś niejasne pogłoski, że jego służba w wojsku przebiegała w nieregularny sposób, a ja już zaczynałem w nie wierzyć. Jego reakcją na widok tamtej rzeczy na stole nie był wstrząs, oburzenie, niesmak albo gniew, ale coś znacznie bardziej interesującego: rozpoznanie. Jeszcze na miejscu zbrodni powiedział kapitanowi Matthewsowi, co to było i z kim o tym pogadać. Z tą konkretną osobą, która przysłała Chutsky’ego. I dlatego, kiedy pomyślałem, że Chutsky i Doakes rozpoznali się podczas spotkania, miałem rację — ponieważ cokolwiek by Doakes wiedział o sprawie, Chutsky też wiedział, może nawet więcej, i przybył, żeby wszystko uciszyć. A skoro Doakes wiedział o czymś takim, może znaleźć się sposób, żeby wykorzystać przeciwko niemu jego przeszłość i dzięki temu zrzucić łańcuchy z biednego Dextera Aresztanta.
Był to błyskotliwy ciąg czystej logiki; spodobał mi się powrót do wielkiej inteligencji i w myślach poklepałem się po głowie. Dobry chłopiec, Dexter. Hau, hau.
Zawsze miło poczuć, jak synapsy pstrykają w sposób, który pozwala czasem pomyśleć, że ma się właściwą samoocenę. Ale w tym szczególnym przypadku stawką było zdaje się coś więcej niż dobre samopoczucie Dex — tera. Jeśli Doakes miał coś do ukrycia, zbliżało mnie to o krok do powrotu do moich zajęć.
Istnieje kilka rzeczy, w których Dziarski Dexter jest dobry, a niektóre z nich właściwie może wykonywać publicznie. Jedna z nich to korzystanie z komputera do zbierania informacji. Tę zdolność rozwinąłem, żeby mieć absolutną pewność co do nowych przyjaciół, jak MacGregor i Reiker. Pomijając nieprzyjemności płynące z pocięcia niewłaściwej osoby, lubię konfrontować moich kolegów — hobbystów z dowodami popełnionych przez nich w przeszłości niedyskrecji, zanim wyślę ich do krainy snów. Komputery oraz Internet były fantastycznymi narzędziami do znajdowania tego materiału.
Pomyślałem zatem, że jeśli Doakes miał coś do ukrycia, to mógłbym to odkryć, a przynajmniej znaleźć jakąś cienką nić, za którą szarpałbym, aż odsłoniłaby się cała jego ciemna przeszłość. Znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że będzie to coś ponurego i w stylu Dextera. A kiedy znajdę to coś… Może wykazałem się naiwnością, sądząc, że mógłbym wykorzystać tę hipotetyczną informację, żeby pozbyć się go, ale pomyślałem, że są duże szansę. Nie chciałem bezpośredniej konfrontacji, nie zamierzałem też wysuwać żądań, żeby dał sobie spokój albo rozpłynął się czy co tam jeszcze, co mogło się okazać niezbyt mądre wobec kogoś takiego jak Doakes. Ponadto byłby to szantaż, o którym mi powiedziano, że jest bardzo zły. Ale informacja to władza i na pewno znalazłbym jakiś sposobik, żeby wykorzystać to, co znajdę, aby dać Doakesowi do myślenia i żeby nie śledził Dextera i nie ograniczał jego krucjaty w imię przyzwoitości. A człowiek, który stwierdzi, że palą mu się portki, raczej nie ma wiele czasu, by martwić się o zapałki, które ktoś inny trzyma w ręku.
Wracałem szczęśliwy z gabinetu kapitana do swojego pokoiku w laboratorium kryminalistycznym, żeby natychmiast zabrać się do pracy.
Kilka godzin później miałem prawie wszystko, co dało się znaleźć. W teczce sierżanta Doakesa było zaskakująco mało szczegółów. Ale tych kilka, które znalazłem, wystarczyło, żebym dostał zadyszki: Doakes miał imię! Albert — czy ktoś nazywał go tak kiedykolwiek? Nie do pomyślenia. Sądziłem, że na imię ma sierżant. I jeszcze to, że się urodził w Waycross, w Georgii. Czy te zdziwienia będą miały koniec? Ciąg dalszy okazał się jeszcze lepszy; sierżant Doakes, zanim nastał w wydziale, był… sierżantem Doakesem! W wojsku i do tego w siłach specjalnych! Wyobrażenie sobie Doakesa w zawadiackim zielonym berecie, maszerującego obok Johna Wayne’a niemal przerastało moje możliwości, chyba żebym zaczął śpiewać jakąś wojskową piosenkę.
Zapisano kilka pochwał i medali, ale nie znalazłem wzmianki o bohaterskich akcjach, za które je dostał. Ale i tak poczułem się lepszym patriotą, skoro znałem takiego człowieka. W dalszej części akt prawie nie znalazłem szczegółów. Jedynym, co się wyróżniało, był półtoraroczny okres czegoś, co nazwano „służbą w odkomenderowaniu”. Doakes odsłużył ten czas jako doradca wojskowy w Salwadorze, wrócił do domu i pół roku przepracował w Pentagonie, a potem przeszedł na wojskową emeryturę i trafił do naszego szczęśliwego miasta. Departament policji Miami z radością zgarnął udekorowanego weterana i zaoferował mu zyskowne zatrudnienie.
Ale ten Salwador — nie byłem maniakiem historii, ale coś sobie przypominałem, że to było jak horror show. W owym czasie odbywały się marsze protestacyjne na Bricknell Avenue. Nie pamiętałem, z jakiego powodu, ale wiedziałem, jak to odszukać. Znów odpaliłem komputer i wszedłem do sieci i, ojej — znalazłem i to jeszcze jak. Salwador, w czasie, kiedy przebywał tam Doakes, był prawdziwym cyrkiem tortur, gwałtów, morderstw i obrzucania się wyzwiskami. I nikt nie pomyślał nawet, żeby mnie tam zaprosić.
Znalazłem mnóstwo materiału wprowadzonego przez rozmaite organizacje obrońców praw człowieka. Byli bardzo poważni, ostrzy i nieprzyjemni, kiedy wyrażali się na temat tego, co tam wyprawiano. Niemniej, jak się domyślałem, z ich protestów nic nie wynikło. W końcu chodziło tylko o prawa człowieka. To musiało być szalenie frustrujące; towarzystwo opieki nad zwierzętami ma chyba lepsze wyniki. Tamte biedaczyny dokonały badań, opublikowały ich rezultaty, szczegółowo opisując gwałty, elektrody i ościenie do poganiania bydła, wraz ze zdjęciami, wykresami i nazwiskami ohydnych ludzkich potworów, które lubowały się w zadawaniu cierpień masom. A wzmiankowane ohydne ludzkie potwory udały się na zasłużony wypoczynek do południowej Francji, podczas gdy reszta świata bojkotowała restauracje za dręczenie kurczaków.