— Tak, chcę — powiedziała Deborah. Kapitan Matthews przygryzał wargę. Wyglądał na niezdecydowanego.
Doakes znowu powtórzył:
— Cholera. — Miałem nadzieję, że zdoła poprawić swoje zdolności konwersacyjne, skoro mamy razem pracować.
— Mówił pan, że wie coś o tym. — Matthews zwrócił się w stronę Doakesa, a sierżant niechętnie przeniósł wzrok ze mnie na kapitana.
— Aha — potaknął.
— Z pańskiej, hm… z wojska — kontynuował Matthews. Jakoś specjalnie nie przerażała go mina Doakesa wyrażająca rozdrażnienie i wściekłość, ale może taki już był obyczaj dowodzącego.
— Aha — powtórzył Doakes.
Kapitan Matthews zmarszczył brwi, robiąc wszystko, żeby przybrać najbardziej przekonującą minę człowieka czynu podejmującego decyzję. Tymczasem my robiliśmy wszystko, żeby opanować gęsią skórkę.
— Morgan — powiedział wreszcie Matthews. Popatrzył na Debs i przerwał. Furgonetka z napisem: WIADOMOŚCI z AKCJI na boku zatrzymała się przed domkiem i zaczęli z niej wysiadać ludzie.
— Cholera — mruknął Matthews. Spojrzał na ciało, potem na Doakesa. — Zrobi pan to, sierżancie?
— Nie spodoba im się to w Waszyngtonie — odparł Doakes. — Mnie się też za bardzo nie podoba.
— Zaczynam tracić zainteresowanie tym, co im się podoba w Waszyngtonie — stwierdził Matthews. — Mamy własne problemy. Poradzi sobie pan z tym?
Doakes popatrzył na mnie. Próbowałem wyglądać poważnie i gorliwie, ale on tylko pokiwał głową.
— Tak — zgodził się. — Poradzę sobie.
Matthews klepnął go po ramieniu.
— Porządny gość — powiedział i pospiesznie wyszedł, żeby porozmawiać z ekipą telewizyjną.
Doakes nadal patrzył na mnie. Odwzajemniłem spojrzenie.
— Niech pan tylko pomyśli: będzie panu znacznie łatwiej mnie śledzić — powiedziałem.
— Jak to się skończy — rzekł. — Tylko ty i ja.
— Ale dopiero, jak się skończy — odparłem, a on w końcu skinął głową. Tylko raz.
— No to na razie.
18
Doakes zabrał nas do kawiarni na Calle Ocho, przy ulicy naprzeciwko salonu sprzedaży samochodów. Poprowadził nas do stoliczka z tyłu, w rogu i usiadł twarzą do drzwi.
— Tu możemy porozmawiać — powiedział i wydał taki dźwięk, jak na filmach szpiegowskich, a ja żałowałem, że nie wziąłem ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Ale przecież mogą jeszcze nadejść pocztą od Chutsky’ego. Miejmy nadzieję, że nosa nie dołączą.
Zanim zdołaliśmy otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, z pokoju na tyłach wyszedł jakiś mężczyzna i uścisnął Doakesowi dłoń.
— Alberto — powiedział. — Como estas? — A Doakes odpowiedział mu bardzo dobrą hiszpańszczyzną, uczciwie mówiąc, lepszą od mojej, chociaż lubię sobie pomyśleć, że mam lepszy akcent.
— Luis — odparł sierżant — Mas o menos.
Gawędzili minutę, a potem Luis przyniósł nam maleńkie filiżanki koszmarnie słodkiej kubańskiej kawy i talerz pastelitos. Skinął głową pod adresem Doakesa i zniknął w pokoju na zapleczu.
Deborah przyglądała się całemu temu przedstawieniu z rosnącą niecierpliwością, a kiedy Luis wreszcie nas opuścił, wypaliła:
— Potrzebne nam są nazwiska wszystkich z Salwadoru.
Doakes tylko patrzył na nią i siorbał kawę.
— To będzie ogromniasta lista.
Deborah zmarszczyła brwi.
— Wiesz, o co mi chodzi. Do cholery, Doakes, on ma Kyle’a.
Doakes pokazał zęby.
— Tak, Kyle się starzeje. Za młodu nigdy by się nie dał podejść.
— Co konkretnie tam robiliście? — zapytałem. Wiem, że pytanie było zgryźliwe, ale ciekawość przeważyła.
Doakes, nadal uśmiechnięty, jeśli tak można było nazwać ten grymas, popatrzył na mnie i powiedział:
— A jak pan myśli? — I tuż pod progiem słyszalności nadciągnęło ciche dudnienie dzikiej radości, na które natychmiast odpowiedziano z mojego ciemnego tylnego siedzenia, jeden drapieżnik wołał poprzez zalaną światłem księżyca noc do drugiego. Bo doprawdy, co innego mógł tam robić? Tak jak Doakes znał mnie, ja wiedziałem, kim jest Doakes: zimnym zabójcą. Nawet bez tego, co powiedział Chutsky, było całkiem jasne, co Doakes mógł robić na morderczym karnawale w Salwadorze. Musiał być jednym z konferansjerów.
— Przestańcie bawić się w przepychanki — powiedziała Deborah. — Potrzebuję kilku nazwisk.
Doakes podniósł jeden z pastelitos i rozparł się na krześle.
— Może byście mnie uświadomili — zwrócił się do nas. Ugryzł kawałek, a Deborah zadudniła palcami o blat, zanim stwierdziła, że to ma sens.
— W porządku — powiedziała. — Mamy szkicowy opis faceta, który to robi, i jego furgonetki. Białej furgonetki.
Doakes pokręcił głową.
— Nieważne. My wiemy, kto to robi.
— Mamy też dane osobowe pierwszej ofiary — dodałem. — Mężczyzna o nazwisku Manuel Borges.
— No, no — powiedział Doakes. — Stary Many, co? Naprawdę powinniście pozwolić mi go zastrzelić.
— To pański przyjaciel? — zapytałem, ale Doakes zignorował mnie.
— Co jeszcze wiecie?
— Kyle miał listę nazwisk — wyjaśniła Deborah. — Inni ludzie z tej samej jednostki. Mówił, że jeden z nich będzie następną ofiarą. Ale nie podał nazwisk.
— Jasne, że nie podał — potwierdził Doakes.
— Wobec tego ty nam musisz powiedzieć — oznajmiła.
— Doakes wyglądał, jakby się nad tym zastanawiał.
— Gdybym był pistoletem jak Kyle, wybrałbym jednego z tych gości i obserwowałbym go. — Deborah ściągnęła wargi i skinęła głową. — Problem polega na tym, że nie jestem pistoletem jak Kyle. Tylko prostym, wiejskim gliną.
— Chciałbyś mieć banjo? — zapytałem, ale jakoś się nie roześmiał.
— Wiem tylko o jednym facecie z naszej starej grupy, który mieszka w Miami — powiedział, uprzednio rzuciwszy mi szybkie, wściekłe spojrzenie. — Oscar Acosta. Widziałem go w Publix dwa lata temu. Możemy go odnaleźć. — Wystawił podbródek w stronę Deborah. — Jeszcze dwa nazwiska przychodzą mi na myśl. Sprawdź, czy ci ludzie tutaj mieszkają. — Rozłożył ręce. — Wiem tylko tyle. Może mógłbym zadzwonić do starych kumpli z Wirginii, ale nie ma gwarancji, co z tego wyjdzie. — Parsknął. — Ze dwa dni zajęłoby im rozmyślanie, o co mi właściwie chodzi i co powinni z tym począć.
— Co zatem robimy? — zapytała Deborah. — Obserwujemy tego faceta? Tego, którego widziałeś? A może z nim porozmawiamy?
Doakes pokiwał głową.
— On mnie pamiętał. Mogę z nim porozmawiać. Jak spróbujecie go obserwować, domyśli się i prawdopodobnie zniknie. — Popatrzył na zegarek. — Kwadrans po trzeciej. Oscar będzie w domu za parę godzin. Wy czekajcie na mój telefon. — dodał. A potem obdarzył mnie swoim stupięćdziesięciowatowym uśmiechem, z serii: Widzę cię! i powiedział: — Dlaczego nie zaczekasz u boku swojej pięknej narzeczonej? — Wstał i wyszedł, zostawiając nam rachunek.
Deborah gapiła się na mnie.
— Narzeczona? — zapytała.
— To naprawdę nie jest przesądzone — odparłem.
— Jesteś zaręczony!?
— Miałem ci powiedzieć.
— Kiedy? Jak minie trzecia rocznica?
— Kiedy będę wiedział, że to pewne. Sam nadal w to nie wierzę.
— Parsknęła.
— Ja też. — Wstała. — Chodź. Zabiorę cię do pracy. Potem będziesz mógł poczekać ze swoją narzeczoną — zaproponowała. Zostawiłem pieniądze na stole i potulnie poszedłem za nią.