— To nie jest zabawa, Dexterze — oświadczyła, bo oczywiście dzieliła ze mną te wspomnienia. — Stawką jest życie Kyle’a — dodała, a jej rysy znów ułożyły się w poważną minę wielkiej ryby. Mówiła dalej: — Wiem, że prawdopodobnie to nie ma dla ciebie sensu, ale zależy mi na tym człowieku. Sprawia, że czuję się taka… Cholera. Masz się żenić, a nadal nic do ciebie nie trafia. — Dojechaliśmy do świateł przy Trzynastej ulicy NE i skręciła w prawo. To, co zostało z centrum handlowego Omni Mali, pojawiło się po lewej stronie, a przed nami otwierała się Venetian Causeway.
— Nie najlepiej idzie mi z wczuwaniem się w innych, Debs — powiedziałem. — I naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest z małżeństwem. Ale nie bardzo mi się podoba, kiedy jesteś nieszczęśliwa.
Deborah zatrzymała naprzeciwko małej przystani przy starym budynku Heralda i zaparkowała wóz tyłem do Venetian Causeway. Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem sapnęła i powiedziała:
— Przepraszam.
To mnie trochę zbiło z tropu, gdyż przyznaję, że przygotowałem się, by powiedzieć coś bardzo podobnego, choćby po to, żeby naoliwić tryby uprzejmych stosunków. Prawie na pewno ująłbym to dowcipniej, ale istota pozostałaby ta sama.
— Za co?
— Nie chciałam… wiem, że jesteś inny, Dex. Naprawdę staram się przywyknąć do tego i… jesteś moim bratem.
— Adoptowanym — dodałem.
— To brednie i doskonale o tym wiesz. Jesteś moim bratem. I wiem, że jesteś teraz tutaj tylko ze względu na mnie.
— Właściwie, to miałem nadzieję, że później będę mógł powiedzieć przez radio: dziesięć — cztery.
Parsknęła.
— W porządku, bądź sobie dupkiem. Ale i tak dziękuję.
— Proszę bardzo.
— Podniosła mikrofon.
— Doakes, co on robi?
— Wygląda na to, że rozmawia przez komórkę — odpowiedział Doakes po krótkiej przerwie.
Deborah zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie.
— Jeśli ucieka, to z kim powinien porozumieć się przez telefon?
— Wzruszyłem ramionami.
— Może załatwia sobie wyjazd z kraju. Albo…
Przerwałem. Pomysł był za głupi, żeby go rozważać, i powinienem automatycznie przestać o nim myśleć, ale on jednak tkwił w moim mózgu, obijał się o szarą materię i wymachiwał czerwoną chorągiewką.
— Co? — zapytała Deborah.
Pokręciłem głową.
— Niemożliwe. Głupota. Po prostu zwariowana myśl, która nie chce sobie pójść.
— W porządku. Jak dalece zwariowana?
— A co… Hm, mówiłem, że to głupie.
— Znacznie bardziej głupio jest robić takie uniki — wyrzuciła z siebie. — Co to za pomysł?
— A jeśli Oscar dzwoni do naszego dobrego doktora i próbuje wynegocjować dla siebie wyjście z tej sytuacji? — zapytałem. Miałem rację; to brzmiało głupio.
Debs parsknęła.
— Jak ma negocjować?
— Hm — zastanowiłem się. — Doakes mówił, że ma ze sobą torbę. Może więc zapakował do niej pieniądze, akcje na okaziciela, kolekcję znaczków. Nie wiem. Ale prawdopodobnie ma coś, co może okazać się jeszcze cenniejsze dla naszego przyjaciela chirurga.
— Na przykład co?
— Prawdopodobnie wie, gdzie ukrywają się wszyscy inni ze starego zespołu.
— Cholera — zaklęła. — Wydać wszystkich w zamian za własne życie? — Przygryzała wargę, dumając nad tym. Po minucie pokręciła głową. — To jest mocno naciągane — doszła do wniosku.
— Naciągane dzieli wielki krok od głupiego — powiedziałem.
Oscar musiałby wiedzieć, jak skontaktować się z doktorem.
— Jeden nawiedzony zawsze znajdzie sposób, żeby znaleźć drugiego nawiedzonego. Są listy i bazy danych, są wzajemne kontakty, wiesz przecież. Widziałaś Tożsamość Bourne ’a?
— Tak, ale skąd mamy wiedzieć, że Oscar też ją oglądał? — zapytała.
— Mówię tylko, że to możliwe.
— Hm, hm — mruknęła. Wyjrzała za okno, myślała, potem zrobiła minę i pokręciła głową.
— Kyle mówił coś… że po jakimś czasie zapomina się, w jakim zespole się było, jak baseballista wolny strzelec. Zaczynasz więc zaprzyjaźniać się z facetami z drugiej strony i… Cholera, to jest głupie.
— Bez względu na to, po której stronie był Danco, Oscar mógłby znaleźć sposób, żeby się z nim skontaktować.
— Cholera. A my nie potrafimy — powiedziała.
Przez kilka minut milczeliśmy. Sądzę, że Debs myślała o Kyle’u i zastanawiała się, czy znajdziemy go na czas. Próbowałem wyobrazić sobie, że w podobny sposób troszczę się o Rite, ale nic z tego nie wyszło, jak przenikliwie zauważyła Deborah, byłem zaręczony, a mimo to niczego nie rozumiałem. I nigdy nie zrozumiem, co jak sądzę, jest błogosławieństwem. Zawsze uważałem, że lepiej myśleć mózgiem niż pewnymi innymi, pomarszczonymi częściami położonymi nieco na południe. Mówię poważnie, bo ludzie jakby nie widzieli siebie samych, jak kuśtykają, ślinią się, oddają marzeniom z maślanymi oczami, miękkimi kolanami i jak ostatni idioci cackają się z czymś, co nawet zwierzęta załatwiają z sensem i szybko, żeby zająć się bardziej istotnymi sprawami, choćby poszukiwaniem świeżego mięsa.
Cóż, jak uzgodniliśmy, ja tego nie rozumiałem. Toteż tylko patrzyłem przez wodę na przyćmione światła domów po drugiej stronie grobli. Kilka budynków mieszkalnych stało niedaleko budki, w której płaciło się myto za korzystanie z autostrady, a potem zaczynały się inne domy, mniej więcej tej samej wielkości. Może kiedy wygram na loterii, znajdę pośrednika w sprzedaży nieruchomości, który wskaże mi domek z niewielką piwniczką, w sam raz na fotografa — zabójcę, którego mógłbym zmieścić pod podłogą. A kiedy o tym myślałem, łagodny szept dobiegł mnie od strony osobistego głosu na tylnym siedzeniu, ale oczywiście nic nie mogłem na to poradzić, najwyżej wyć do księżyca wiszącego nad wodą. Właśnie znad tej zalanej księżycowym światłem wody dobiegł nas dźwięk dzwonu głoszącego, że most zwodzony pójdzie wkrótce do góry.
Radiostacja zachrypiała.
— On rusza — powiedział Doakes. — Będzie jechał przez most. Szukajcie go; biała toyota z napędem na cztery koła.
— Widzę go — odparła Deborah przez mikrofon. — Jedziemy za nim.
Biały samochód wyjechał z drogi na grobli na Piętnastą ulicę, na chwilę przed podniesieniem mostu. Kiedy auto nas wyprzedziło, Deborah ruszyła za nim. Na Biscayne Boulevard toyota skręciła w prawo, a chwilę potem my zrobiliśmy to samo.
— Pojechał na północ po Biscayne — zameldowała przez mikrofon.
— Zrozumiałem — odparł Doakes. — Jadę za nim.
Terenówka poruszała się z normalną szybkością w umiarkowanym ruchu, utrzymując zaledwie osiem kilometrów na godzinę ponad ograniczenie szybkości, co w Miami jest uważane za tempo turystyczne, na tyle wolne, żeby usprawiedliwić trąbienie ze strony przejeżdżających obok kierowców. Ale Oscarowi klaksony najwyraźniej nie przeszkadzały. Stosował się do wszystkich znaków i nie opuszczał właściwego pasa ruchu. Jechał przed siebie, jakby nie miał konkretnego celu, do którego zmierzał, tylko urządzał sobie relaksującą, poobiednią przejażdżkę.
Kiedy dotarliśmy do Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy na grobli, Deborah podniosła mikrofon.
— Mijamy Siedemdziesiątą Dziewiątą. Powoli jedzie na północ.
— Dziesięć — cztery — odparł Doakes i Deborah spojrzała na mnie.