— Nie powiem waszej mamie — obiecałem. — Ale nie wolno wam o tym mówić nikomu na całym świecie. Nigdy. Tylko my troje, nikt poza tym. Zrozumiano?
— Dobrze — zgodziła się Astor, zerkając na brata. — Ale dlaczego, Dexterze?
— Większość ludzi nie zrozumiałaby — wyjaśniłem. — Nawet wasza mama.
— Ty rozumiesz — powiedział Cody chrypliwym szeptem.
— Tak — odparłem. — I mogę ci pomóc. — Zaczerpnąłem głęboko tchu i poczułem echo toczące się przez kości, powracające do lat Harry’ego, tak odległych od tej chwili, kiedy Harry pod tym samym nocnym niebem Florydy stał i wypowiadał do mnie te same słowa. — Musimy tobą pokierować — rzekłem, a Cody popatrzył na mnie wielkimi, nieruchomymi oczami i kiwnął głową.
— Dobrze.
23
Vince Masuoka miał mały domek na północy Miami, na końcu ślepej uliczki odchodzącej od Sto Dwudziestej Piątej NE. Pomalowany był na bladożółto z pastelowym, purpurowym wykończeniem, co sprawiło, że doprawdy, musiałem postawić pod znakiem zapytania smak moich współpracowników. Na frontowym podwórku rosło kilka bardzo ładnie przyciętych krzaków, a przy drzwiach był ogródek kaktusowy. Wykładany brukowcami podjazd oświetlały lampy na baterie słoneczne.
Już raz gościłem u niego, trochę ponad rok temu, kiedy Vince postanowił urządzić bal kostiumowy. Zabrałem Rite, gdyż cała zabawa z przebraniem polega na tym, żeby było widać, że się je ma. Przyszła jako Piotruś Pan, a ja jako Zorro, oczywiście: Mroczny Mściciel z ostrzem gotowym do użycia. Vince otworzył drzwi w przylegającym do ciała satynowym body i z koszykiem owoców na głowie.
— J. Edgar Hoover? — zapytałem.
— Blisko. Carmen Miranda — wyjaśnił i poprowadził nas do fontanny ze śmiercionośnym ponczem owocowym. Skosztowałem łyczek i postanowiłem zadowolić się napojami gazowanymi, ale oczywiście było to przed moją przemianą w żłopiącego piwo krwistego samca. Towarzyszył nam nieustanny podkład muzyczny monotonnej muzyki techno — pop podkręcony do poziomu wywołującego ochotę na dobrowolną, przeprowadzoną własnoręcznie operację mózgu. Party było ponadprzeciętnie głośne i wesołe.
Od tamtego czasu Vince nie organizował zabaw, przynajmniej na taką skalę. Niemniej pamięć najwyraźniej została i nie miał problemu z zebraniem w ciągu zaledwie doby rozentuzjazmowanego tłumu, który miał być świadkiem mojego upokorzenia. Zgodnie z jego słowami na kilku monitorach wideo, rozstawionych po całym domu, nawet na patio, puszczano świńskie filmy. I, oczywiście, wróciła fontanna z ponczem owocowym.
Ponieważ plotki na temat tamtego przyjęcia nadal kursowały pocztą pantoflową, dom zatłoczony był hałaśliwymi gośćmi, przede wszystkim mężczyznami. Zaatakowali fontannę ponczową, jakby gdzieś usłyszeli, że pierwszego, który dozna stałych uszkodzeń mózgu, czeka nagroda. Nawet znałem kilku uczestników party. Angel Batista bez krewnych przyjechał z pracy razem z Camillą Figg, garścią laboratoryjnych maniaków komputerowych i kilkoma znanymi mi gliniarzami, włączając w to czterech, którzy mieli nie spieprzyć sprawy dla sierżanta Doakesa. Reszta tłumu została, zdaje się, ściągnięta dość przypadkowo z South Beach. Wybrano ich ze względu na umiejętność wydawania głośnych, piskliwych okrzyków, kiedy zmieniała się muzyka albo na monitorze ukazywało się coś wyjątkowo niegodnego.
Nie zajęło wiele czasu, zanim party przekształciło się w coś, czego wszyscy długo będziemy żałowali. Do kwadrans po dziewiątej byłem jedynym, który nadal potrafił utrzymać postawę pionową. Większość gliniarzy obozowała przy fontannie w ponurej plątaninie gwałtownie zginających się łokci. Angel bez krewnych leżał pod stołem i słodko spał z uśmiechem na twarzy. Nie miał spodni i ktoś wygolił mu łysy pas na środku głowy.
Wszystko jest w normie, pomyślałem i uznałem, że to idealny czas, żeby się wymknąć i zobaczyć, czy przybył już sierżant Doakes. Jak się jednak okazało, byłem w błędzie. Ledwie zrobiłem dwa kroki w stronę drzwi, gdy coś bardzo ciężkiego rzuciło mi się na plecy. Szybko się odwróciłem i stwierdziłem, że to Camilla Figg próbuje się na mnie uwiesić.
— Cześć — powiedziała z bardzo radosnym, choć trochę rozmazanym uśmiechem.
— Witaj — odparłem radośnie. — Mogę ci przynieść drinka?
Zmarszczyła brwi.
— Nie potrzebuję drinka. Po prostu chciałam powiedzieć: cześć. — Nachmurzyła się jeszcze bardziej. — Jezusiczku, ależ ty jesteś słodziutki oznajmiła. — Zawsze chciałam ci to powiedzieć.
Hm, biedactwo było najwyraźniej pijane, ale nawet mimo to… Słodziutki? Ja? Myślę, że nadmiar alkoholu może zamącić obraz, ale darujcie, co może być słodziutkiego w kimś, kto chętniej rozprułby wam brzuchy, niż podał rękę? W każdym razie, z jedną Ritą przekroczyłem już swój limit na kobiety. Jeśli dobrze pamiętałem, nie wymienialiśmy z Camillą więcej niż trzy słowa podczas spotkań. Nigdy wcześniej nie wspomniała o mojej domniemanej słodyczy. Raczej mnie unikała, wolała się czerwienić i odwracać wzrok niż powiedzieć zwyczajne dzień dobry. A teraz prawie mnie gwałciła. Czy to ma sens?
W każdym razie nie miałem czasu na odszyfrowywanie ludzkich zachowań.
— Dziękuję bardzo — odparłem, próbując zdjąć Camillę z siebie i nie spowodować poważnych obrażeń u żadnego z nas. Zacisnęła ręce wokół mojej szyi. Próbowałem je rozerwać, ale przyczepiła się jak rzep.
— Myślę, że przydałoby ci się trochę świeżego powietrza, Camillo — powiedziałem z nadzieją, że zrozumie aluzję i pójdzie na tylne podwórko. Tymczasem ona przylgnęła jeszcze bardziej, rozgniatając twarz na mojej twarzy, podczas gdy ja rozpaczliwie się cofałem.
— Tutaj zaczerpnę świeżego powietrza — oświadczyła. Wydęła wargi i dopóty mnie popychała, dopóki nie potknąłem się o krzesło i mało się nie przewróciłem.
— Ach… zechcesz może usiąść? — zapytałem z nadzieją.
— Nie — odparła, przyciągając mnie do swojej twarzy z siłą dwakroć większą niż jej ciężar. — Chcę się pieprzyć.
— Hm, cóż — zająknąłem się pokonany szokującą bezczelnością i bezsensem tego, co się działo. Czy wszystkie kobiety rodzaju ludzkiego są szalone? Nie mam tu na myśli, że mężczyźni są cokolwiek lepsi. Przyjęcie, które rozgrywało się wokół mnie, wyglądało, jakby zaaranżował je Hieronim Bosch, a Camillą gotowa była zaciągnąć mnie za fontannę z ponczem, gdzie niewątpliwie czekała zgraja z ptasimi dziobami, żeby pomóc jej mnie zniewolić. Dotarło do mnie jednak, że mam doskonałą wymówkę, aby uniknąć zniewolenia.
— Wiesz, mam się żenić. — Trudno było to wyznać, ale świetnie nadawało się na taką chwilę.
— Drań — mruknęła. — Piękny drań. — Nagle zwiotczała, a jej ramiona zsunęły się z mojej szyi. Ledwie udało mi się ją złapać i nie dopuścić, żeby upadła na podłogę.
— Piękny drań — powtórzyła i zamknęła oczy.
Zawsze miło się dowiedzieć, że koledzy z pracy mają o nas dobre zdanie, ale ta romantyczna przygoda zajęła mi parę dobrych minut i naprawdę już musiałem wyjść przed dom, żeby sprawdzić, czy jest sierżant Doakes.
Zostawiłem więc Camillę jej słodkim snom pośród mokrych marzeń o miłości i znów ruszyłem ku drzwiom.
I tym razem zostałem zatrzymany. Vince osobiście chwycił mnie za biceps i odciągnął od drzwi z powrotem w sam środek surrealizmu.
— Hej! — zajodłował. — Hej, chłopaczku! Dokąd to się wybierasz?
— Chyba zostawiłem kluczyki w samochodzie — powiedziałem, próbując uwolnić się od jego śmiertelnego uścisku. Ale on tylko poprawił chwyt.