Выбрать главу

I znów stwierdziłem, że piwnice mojego mózgu zalewa ekstatyczna pokusa. Sierżant Doakes, moja Nemezis, związany wewnątrz, opakowany jak prezent i dostarczony mi w niezwykle sprzyjających okolicznościach. Wszystkie narzędzia i zapasy, których mógłbym potrzebować, wokół całe kilometry pustkowia — kiedy bym skończył, mógłbym powiedzieć: „Przepraszam, przybyłem za późno. Patrzcie, co ten okropny doktor Danco zrobił biednemu, staremu sierżantowi Doakesowi”. Pomysł był upojny i chyba chwiałem się trochę, kiedy go smakowałem. Oczywiście, to była tylko myśl i z pewnością nigdy bym czegoś podobnego nie zrobił, prawda? Prawda, że nie? Dexter? Hejże! Dlaczego się ślinisz, drogi chłopcze?

Z pewnością nie, nie ja. Przecież byłem drogowskazem moralnym na duchowej pustyni południowej Florydy. I to prawie zawsze. Trzymałem się prosto, goliłem dokładnie i galopowałem na Czarnym Rumaku. Sir Dexter Cnotliwy spieszący na ratunek. A przynajmniej z nadzieją, że uda mu się zdążyć. Chyba jakoś tak, jeśli wszystko rozważyć. Otworzyłem drzwi i wszedłem.

Wewnątrz natychmiast rozpłaszczyłem się przy ścianie, jedynie z ostrożności i zacząłem szukać włącznika światła. Znalazłem go po prawej stronie, tam gdzie powinien się znajdować, i pstryknąłem.

Podobnie jak pierwsze gniazdo nieprawości doktora Danco, pomieszczenie było skąpo umeblowane. I znów głównym akcentem okazał się wielki stół pośrodku pokoju. Na przeciwległej ścianie wisiało lustro. Po prawej stronie otwór bez drzwi prowadził do czegoś, co wyglądało jak kuchnia, a po lewej były zamknięte drzwi wiodące prawdopodobnie do sypialni albo łazienki. Dokładnie na wprost mnie znajdowały się drugie drzwi z siatki prowadzące na zewnątrz. Prawdopodobnie tędy wiodła trasa ucieczki doktora Danco.

A na stole, szamocąc się teraz gwałtowniej, leżało coś ubranego w jasno — pomarańczowy kombinezon. Wyglądało mniej więcej na formę ludzką, nawet z drugiego końca pokoju.

— Tutaj, proszę, pomóż mi, pomóż mi — mówiło, podszedłem więc i uklęknąłem obok.

Ręce i nogi miał związane oczywiście taśmą izolacyjną. Tak zrobiłby każdy doświadczony, wytrawny potwór. Przeciąłem taśmę i zbadałem go. Słyszałem, ale puszczałem mimo uszu jego nieustanne szlochanie.

— Och, dzięki Bogu, och proszę, och Boże, uwolnij mnie, koleś, spiesz się, spiesz się na litość Boską. Och, Chryste, co tak długo? Jezu, dziękuję, wiedziałem, że przyjdziesz… — Czy jakoś tak. Czaszkę miał kompletnie ogoloną, nawet brwi. Ale ten męski podbródek i ozdabiające twarz blizny nie pozostawiały wątpliwości. To był Kyle Chutsky.

Przynajmniej jego większa część.

Kiedy taśmy opadły i Chutsky był w stanie przyjąć pozycję siedzącą, okazało się, że brakuje mu lewego ramienia do łokcia i prawej nogi do kolana. Kikuty zostały obandażowane czystą, białą gazą, przez którą nic nie przeciekało; znów bardzo ładna robota, chociaż nie sądzę, żeby Chutsky docenił staranność, z jaką Danco odjął mu rękę i nogę. Nie było też jasne, ile umysłu mu ubyło, chociaż jego ciągłe, wilgotne biadolenie nie przekonywało mnie, że byłby gotów zasiąść za sterami pasażerskiego odrzutowca.

— O Boże, koleś — powiedział. — O Jezu. O, dzięki Bogu, że przyszedłeś. — Oparł głowę na moim ramieniu i zaszlochał. Ponieważ ostatnio miałem z czymś takim trochę do czynienia, wiedziałem, co zrobić. Poklepałem go po plecach i pocieszałem:

— No, już dobrze. — Było to jeszcze bardziej dziwaczne, niż kiedy pocieszałem Deborah, bo przez cały czas obijał mnie kikutem lewej ręki, a to znacznie utrudniało mi udawanie współczucia.

Napad płaczu trwał tylko chwilę i Chutsky wreszcie się ode mnie odkleił, żeby z trudem się wyprostować. Moja piękna hawajska koszula była cała przemoczona. Pociągnął głośno nosem, trochę za późno dla mojej koszuli.

— Gdzie jest Debbie? — zapytał.

— Złamała sobie obojczyk — poinformowałem. — Jest w szpitalu.

— Och — rzekł i znów pociągnął nosem. Był to długi, mokry dźwięk, który zdawał się odbijać echem gdzieś, w jego wnętrzu. Potem szybko się obejrzał i spróbował stanąć.

— Lepiej stąd chodźmy. On może wrócić.

Nie wpadło mi do głowy, że Danco może wrócić, ale było to możliwe. To uświęcona tradycją sztuczka drapieżników, żeby uciec, zrobić nawrót i sprawdzić, kto obwąchuje ich tropy. Jeśli Danco to zrobi, znajdzie dwa łatwe cele.

— W porządku — uspokoiłem Chutsky’ego. — Niech się trochę rozejrzę.

— Wyciągnął rękę — prawą, oczywiście — i złapał mnie za ramię.

— Proszę — powiedział. — Nie zostawiaj mnie.

— To zajmie tylko chwilę — odparłem, próbując się wyrwać. Ale on wzmocnił uścisk, który nadal był zaskakująco silny, jeśli uwzględnić przez co przeszedł.

— Proszę — powtórzył. — Przynajmniej daj mi swój pistolet.

— Nie mam pistoletu — powiedziałem, a jemu oczy zrobiły się wielkie.

— O Boże, co się tobie, do diabła, wydaje? Chryste, musimy się stąd wydostać. — W jego głosie słychać było panikę, jakby w każdej chwili znów miał wybuchnąć płaczem.

— W porządku — zgodziłem się. — Spróbujemy postawić cię hm, na nogi. — Miałem nadzieję, że nie zauważył mojej gafy, nie chciałem wyjść na nieczułego drania, ale ten brak kończyn sprawiał, że trzeba było zredefiniować całe słownictwo. Chutsky nic nie powiedział, tylko wyciągnął ramię. Pomogłem mu wstać, a on oparł się o stół.

— Daj mi tylko kilka sekund, żebym mógł sprawdzić pozostałe pokoje — poprosiłem. Popatrzył na mnie wilgotnym, błagalnym wzrokiem, ale nic nie powiedział, a ja pospiesznie przeszedłem się po domku.

W dużym pokoju, gdzie był Chutsky, nie znalazłem nic ciekawego poza narzędziami doktora Danco. Miał kilka bardzo ładnych instrumentów do cięcia i po starannym rozważeniu implikacji etycznych, wziąłem sobie najładniejszy z nich, piękne ostrze zaprojektowane do przecinania najbardziej włóknistych mięśni. Było tam kilka rzędów pojemników z prochami; ich nazwy niewiele mi powiedziały, nie licząc kilku butelek z barbituranami. Nie znalazłem żadnych wskazówek ani pogiętych pudełek po zapałkach z zapisanymi numerami telefonów, ani chusteczek higienicznych. W ogóle nic.

Kuchnia była w istocie duplikatem kuchni z pierwszego domu. Stały w niej mała, poobijana lodówka, kuchenka elektryczna i stolik z jednym składanym krzesełkiem. Na blacie leżało opróżnione do połowy pudełko z fistaszkami, a wielki karaluch przeżuwał w nim orzeszka. Popatrzył na mnie, jakbym mu go chciał wyrwać, zostawiłem go więc.

Wróciłem do dużego pokoju, Chutsky nadal leżał na stole.

— Pospiesz się — popędzał mnie. — Na litość boską, chodźmy.

— Jeszcze jeden pokój — powiedziałem. Przeszedłem przez pomieszczenie i otworzyłem drzwi naprzeciwko kuchni. Tak, jak się spodziewałem, była to sypialnia. W rogu stała prycza, a na niej leżał stos ubrań i telefon komórkowy. Koszula wyglądała znajomo i domyśliłem się, skąd się tu wzięła. Wyciągnąłem własną komórkę i wystukałem numer sierżanta Doakesa. Telefon na stosie ubrań zaczął dzwonić.

— Hm, cóż — mruknąłem. Rozłączyłem się i poszedłem po Chutsky’ego.

Był tam, gdzie go zostawiłem, chociaż miał taką minę, jakby chciał uciec w każdej chwili, gdyby tylko mógł.

— Chodźmy, na Boga, pospieszmy się — ponaglał. — Jezu, ja już czuję jego oddech na karku. — Odwrócił głowę w stronę tylnych drzwi, potem w stronę kuchni i kiedy sięgnąłem, żeby go podeprzeć, odwrócił się, a jego wzrok trafił na lustro zwisające ze ściany.