Выбрать главу

Boris Akunin

Dekorator

Tytuł oryginalny: Декоратор

Erast Fandorin (tom: 6)

Z rosyjskiego przełożyła Małgorzata Buchalik

Paskudny początek

4 kwietnia, Wielki Wtorek, rano

Erasta Pietrowicza Fandorina, urzędnika szóstej rangi do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, kawalera rosyjskich i zagranicznych orderów, wywracało na nice.

Delikatna twarz asesora kolegialnego, blada, o niebieskawym odcieniu, wykrzywiła się w bolesnym grymasie; jedną dłoń w białej giemzowej rękawiczce ze srebrnymi ćwiekami przyciskał do piersi, drugą nerwowo wymachiwał w powietrzu. Tym mało przekonującym gestem usiłował uspokoić swojego asystenta: głupstwo, nic, nic, zaraz mi przejdzie. Ale długie i bolesne spazmy wcale nie wyglądały na głupstwo.

Pomocnik Fandorina, sekretarz gubernialny Anisij Pitirimowicz Tulipanow, chudy, niepozorny dwudziesto – trzyletni mężczyzna, nigdy jeszcze nie widział szefa w tak żałosnej formie. Sam też nieco pozieleniał, ale udało mu się powstrzymać wymioty; w głębi duszy był z tego bardzo dumny. Zresztą nieprofesjonalne mdłości dopadły go tylko na chwilę i rzeczywiście były głupstwem, natomiast nieoczekiwana wrażliwość szefa, zawsze tak opanowanego i mało sentymentalnego, poważnie zaniepokoiła Anisija.

– Niech p-pan tam… – wydusił z siebie Erast Pietro – wicz, krzywiąc się i wycierając rękawiczką fioletowe usta.

Był roztrzęsiony i lekkie jąkanie, pamiątka dawnej kontuzji, wyraźnie się nasiliło. – Niech pan t-tam idzie… Potrzebny p-protokół, szczegółowy… Fotografie we w-wszystkich ujęciach. I żeby nie zadeptali ślad-d-dów…

Znowu zgiął się wpół, ale tym razem wyciągnięta ręka ani drgnęła – palec twardo wskazywał przekrzywione drzwi drewnianej szopy, z której kilka minut wcześniej radca kolegialny wyszedł blady jak ściana, na miękkich nogach.

Anisij nie miał najmniejszej ochoty wracać do szarego półmroku, pachnącego krwią i trzewiami. Ale służba nie drużba.

Zaczerpnął świeżego kwietniowego powietrza (byle jeszcze i jego nie zemdliło), przeżegnał się i ruszył jak na ścięcie.

W komórce składowano drwa, ale teraz, pod koniec zimy, zostało ich już niewiele. Kłębił się tam natomiast tłum ludzi: komisarz, agenci z wydziału śledczego, naczelnik cyrkułu, dzielnicowy, lekarz, fotograf, stójkowi i wreszcie stróż Klimuk, który pierwszy odkrył ślady potwornej zbrodni – rano poszedł po drwa, zobaczył, co zobaczył, pokrzyczał, ile trzeba, i pognał na policję.

Płonęły dwa kaganki olejowe, po niskim suficie pełzały chybotliwe cienie. Panowała cisza, tylko w kącie chlipał i pociągał nosem młodziutki stójkowy.

– Co my tu mamy… – mruczał radośnie ekspert medycyny sądowej, Jegor Willemowicz Zacharow, podnosząc z podłogi dłonią w kauczukowej rękawiczce miękki, sino-czerwony ochłap. – Proszę, proszę, śledziona… Tuś mi, malutka… Ślicznie. Do woreczka ją, do woreczka. Jeszcze wątroba, lewa nerka, i będziemy mieli komplet, nie licząc wszelkiego drobiazgu… Co pan tam przydeptał, monsieur Tulipanow? A właśnie, krezka…

Anisij spojrzał pod nogi i przerażony odskoczył, omal potykając się o ułożone na wznak ciało Stiepanidy Iwanowny Andrieiczkinej, lat trzydzieści dziewięć. Dane te, podobnie jak określenie zawodu nieboszczki, zaczerpnięto z książeczki zdrowia, równiutko ułożonej na rozpłatanej piersi. Reszta ciała panny Andrieiczkinej nie prezentowała się już tak porządnie.

Jej twarz, pewnie i za życia niezbyt urodziwa, po śmierci przybrała wyraz zupełnie już koszmarny: sina, w plamach zlepionego pudru, wyłażące z orbit oczy, usta zastygłe w niemym krzyku. Niżej sprawy miały się jeszcze gorzej. Ktoś rozciął żałosne ciało ulicznicy wzdłuż i w poprzek, wypatroszył i ułożył trzewia w makabryczną mozaikę na podłodze. Na szczęście Jegor Willemowicz zdążył już zebrać prawie całą kompozycję i umieścić w ponumerowanych woreczkach. Została tylko czarna plama krwi i drobne strzępy pociętej czy może porwanej sukienki.

Leontij Andriejewicz Iżycyn, detektyw do zadań nadzwyczajnych przy prokuratorze okręgowym, przykucnął obok lekarza i rzeczowo zapytał:

– Ślady gwałtu?

– Wolnego, przyjacielu, wszystko w swoim czasie. Sporządzimy raport, opiszemy, co trzeba. Sam pan widzi, jaki tu mrok wiekuisty i ciemności egipskie.

Jak każdy cudzoziemiec doskonale władający rosyjskim Jegor Willemowicz uwielbiał inkrustować wypowiedzi wymyślnymi zwrotami. Mimo całkiem swojsko brzmiącego nazwiska ekspert był z pochodzenia Brytyjczykiem. Jego ojciec przybył do Rosji jeszcze za panowania świętej pamięci cara Aleksandra II i osiadł tu na stałe, a trudne dla rosyjskiego ucha nazwisko Zacharias przystosował do lokalnej wymowy. Jegor Willemowicz opowiedział o tym, kiedy jechali dorożką. Nie wyglądał zresztą na swojaka: tyczkowaty, kościsty, piaskowe włosy, szerokie usta niemal bez warg; ruchliwy; nieustannie gryzł sfatygowaną fajkę z morskiej pianki.

Detektyw Iżycyn z ostentacyjną ciekawością przyjrzał się, jak ekspert obraca w chwytnych palcach kolejny kawałek rozszarpanego ciała, i sarkastycznie zapytał:

– Pański szef, panie Tulipanow, dalej zażywa świeżego powietrza? A mówiłem, że świetnie sobie poradzimy bez ludzi gubernatora. To nie jest widok dla waszych wydelikaconych oczu, a myśmy się już wszystkiego w życiu napatrzyli.

Jasna sprawa – Leontij Andriejewicz był zazdrosny i zły. Jak zresztą mógł nie być, skoro przysłali mu samego Fandorina, żeby nadzorował śledztwo! Każdy by się wściekł.

– Lińkow, nie bądź baba! – warknął Iżycyn na chlipiącego policjanta. – Przyzwyczajaj się. Nie jesteś „do specjalnych poruczeń”, wszystkiego się jeszcze napatrzysz.

– Nie daj Bóg przywyknąć do takich rzeczy – mruknął półgłosem starszy stójkowy Pribłudko, policjant niemłody już i doświadczony; Anisij poznał go przy okazji pewnej sprawy jeszcze trzy lata temu.

Z Leontijem Andriejewiczem też nie pierwszy raz miał do czynienia. Niesympatyczny typ – wiecznie roztrzęsiony, chichoczący, z kłującymi oczkami. Ubrany jak spod igły, kołnierzyk niczym z alabastru, mankiety jeszcze bielsze, ciągle strzepuje jakieś pyłki z rękawów. Ambitny, zrobi dużą karierę. Tyle że zeszłej zimy noga mu się powinęła na sprawie testamentu kupca Sitnikowa. Głośna afera, było w nią nawet zamieszanych kilka wpływowych osób, nie mogła czekać, więc książę Dołgorukij poprosił Erasta Pietrowicza, żeby ten pomógł prokuraturze. A wiadomo, jaki z szefa pomocnik – rozgryzł wszystko w jeden dzień. Nic dziwnego, że śledczy jest wściekły. Czuje, że laury znowu przejdą mu koło nosa.

– Zdaje się skończyliśmy – oświadczył Iżycyn. – Teraz tak… Zwłoki do kostnicy policyjnej, na Bożedomkę. Szopę opieczętować i wystawić wartę. Agenci niech przesłuchają ludzi w okolicy, tylko porządnie. Czy nie widzieli albo nie słyszeli czegoś podejrzanego. Ty, Klimuk, ostatni raz szedłeś po drwa o jedenastej, tak? – zapytał stróża. – A śmierć nastąpiła nie później niż o drugiej w nocy? – To już do Zacharowa. – Więc pytajcie, co się działo między jedenastą a drugą. – Znów do Klimuka: – Rozmawiałeś może z kimś z tutejszych? Nic nie mówili?

Stróż (jasna, zmierzwiona broda, krzaczaste brwi, wysoko sklepiona czaszka, wzrost dwa arszyny i cztery werszki, znaki szczególne: brodawka pośrodku czoła – Anisij ćwiczył portret pamięciowy) stał, miętosząc w dłoniach i tak już niemożliwie sfatygowany kaszkiet.

– Nic a nic, jaśnie wielmożny panie. Czy to ja głupi? Podparłem drzwi szopy i pobiegłem do pana Pribłudki. A z cyrkułu już mnie nie puścili, póki nie przyjechała wysoka władza. Obywatele nie wiedzą… To znaczy wiedzą, bo widzą, ile policji ponajeżdżało… że panowie władza zechcieli przyjechać. A o tym diabelstwie – bojaźliwie zerknął na denatkę – okoliczni nie wiedzą.