W dzień niczym się od nich nie różnię, od tych brzydkich, żałosnych, zabieganych istot. Jestem wirtuozem mimikry; nigdy się nie domyśla, że należę do innej rasy.
Jak mogą tak bezcześcić dar boży – swoje ciała! Mam obowiązek i misję: powoli nauczę ich Piękna. Czynię szpetnych pięknymi. Pięknych nie ruszam. Ci przynajmniej nie obrażają urody Stworzenia.
Życie to wciągająca, wesoła zabawa. W kotka i myszkę, hide-and-seek. Jestem kotkiem, jestem myszką. I hide and I seek *. Uciekaj, myszko, do dziury, by cię nie złapał kot bury.
Bo jak cię złapie kot bury, to cię obedrze ze skóry.
Żółw, seter, lwica, zajączek
Anisij kazał Pałaszy ubrać Sońkę odświętnie i siostra, potężna, gruba idiotka, ucieszyła się i zagulgotała. Dla niej, durnej, każde wyjście z domu było wydarzeniem; szczególnie lubiła jeździć do szpitala, do „dora” (co w jej języku oznaczało „doktora”). Rozmawiali z nią tam długo i cierpliwie, zawsze dawali cukierka albo piernika, przykładali do piersi zimną trąbkę, uciskali brzuch, aż łaskotało, ciekawie zaglądali w usta – a Sońka starała się, dzielnie otwierała paszczę, jakby się chciała wywrócić na nice.
Wezwali znajomego woźnicę, Nazara Siepanycza. Najpierw, jak zawsze, Sońka trochę się bała łagodnej klaczy Muchy, która prychała nozdrzami i pobrzękiwała uprzężą, zerkając przekrwionym okiem na grubą, niezgrabną, zawiniętą w chusty babę. Taki miały rytuał, Sońka i Mucha.
Ruszyli z Granatnej w stronę Lefortowa. Zazwyczaj wybierali się bliżej, do doktora Maksima Christoforowicza, na Rożdiestwienkę, do Towarzystwa Wzajemnego Wspomożenia, a tu nagle wyprawa przez całe miasto!
Trubną przyszło objechać – cała stała pod wodą. Kiedy wreszcie wyjdzie słonko i podsuszy ziemię? Moskwa była ponura, zapuszczona. Szare domy, brudne ulice, ludzie omotani w jakieś szmaty, skurczeni na wietrze. Ale Sońce chyba się podobało. Co chwila szturchała brata łokciem w bok: „Nisij, Nisij” – i pokazywała palcem gawrony na drzewie, beczkowóz, pijanego majstra. Nie dawała spokojnie pomyśleć. A myśleć było o czym – o odciętym uchu, którym szef zajął się osobiście, i o własnym niełatwym zadaniu.
Szpital Aleksandrowski „Utul Moje Smutki”, specjalizujący się w chorobach psychicznych, nerwowych i paraliżach, stał przy placu Szpitalnym, za Jauzą. Stienicz był pielęgniarzem, pracował u doktora Rozenfelda na piątym oddziale, gdzie trzymano najniebezpieczniejszych i nieuleczalnych wariatów.
Anisij uiścił w kasie pięć rubli i zaprowadził siostrę do doktora Rozenfelda. Szczegółowo opowiedział lekarzowi o jej stanie: ostatnio budziła się po nocach zapłakana, dwa razy odepchnęła Pałasze, co wcześniej się nie zdarzało, a do tego zaczęła przesiadywać przed lustrem – godzinami wlepia w nie swoje świńskie oczka.
Mówił długo. Do gabinetu dwukrotnie zajrzał człowiek w białym fartuchu. Najpierw przyniósł wygotowane strzykawki, później wziął receptę na jakąś miksturę. Lekarz zwracał się do niego per „pan” i „Iwanie Rodionowiczu”. Jest! Stienicz. Wycieńczony, blady, z wielkimi oczami. Zapuścił długie, proste włosy, ale wąsy i brodę goli, przez co twarz ma dziwnie średniowieczną.
Lekarz przystąpił do badania siostry, a Tulipanow wyszedł na korytarz i zajrzał za niedomknięte drzwi, opatrzone napisem: „Dyżurka”. Stienicz stał odwrócony plecami i mieszał w małej menzurce jakąś zieloną breję. Co można zobaczyć z tyłu? Obwisłe ramiona, fartuch, zdarte obcasy.
Szef powtarzał: najważniejsze jest pierwsze zdanie, klucz do całej rozmowy. Jeżeli dobrze zaczniesz, drzwi się otworzą i wyciągniesz z człowieka, co tylko zechcesz. Trzeba jedynie dobrze utrafić w typ. Typów nie ma tak znów dużo – według Erasta Pietrowicza szesnaście, i do każdego można zastosować odpowiednią metodę.
Byłe się tylko nie pomylić. Anisij słuchał wprawdzie pilnie, ale…
Z tego, co wiedział o Stieniczu, a także z pierwszych wrażeń wizualnych wywnioskował, że ma do czynienia z „żółwiem”: typem zamkniętym, sceptycznym, introwertycznym, prowadzącym nieustanny monolog wewnętrzny.
A skoro tak, należy „pokazać brzuch”, czyli zademonstrować bezbronność i brak wrogich zamiarów, a następnie od razu „uderzyć” – przebić skorupę samotności i nieufności, oszołomić, ale broń Boże nie wystraszyć zbytnią brutalnością i nie spłoszyć, tylko zaciekawić, wysłać sygnał. Odnaleźliśmy się w korcu maku, mówimy jednym językiem.
Tulipanow przeżegnał się w duchu i wypalił:
– Dobrze pan dzisiaj w gabinecie zbadał moją siostrę idiotkę. Naprawdę dobrze. Z zainteresowaniem, ale bez litości. Ten pański lekarz na odwrót: tylko się lituje, lecz mało go to wszystko obchodzi. A nad chorymi na głowę nie trzeba się litować, są szczęśliwsi niż my. I ciekawsi: niby ludzie jak ludzie, a naprawdę zupełnie inne stworzenia. Idiota widzi rzeczy, które Bóg ukrył przed ludzkim wzrokiem. Pan przecież też tak myśli, prawda? Zobaczyłem to w pańskich oczach. To pan powinien być lekarzem, nie ten Rozenfeld. Pan jest studentem, zgadłem?
Stienicz odwrócił się i niepewnie zamrugał. „Uderzenie” chyba go nieco ogłuszyło, ale ogłuszyło prawidłowo, nie wystraszył się ani nie najeżył. Odpowiedział potulnie, jak przystało na typowego „żółwia”:
– Byłym.
Metoda zadziałała. Teraz, kiedy klucz trafił już do zamka, zgodnie z radami szefa należało go przekręcić, aż zaskoczy. Tu potrzeba delikatności: z „żółwiem” nie można się spoufalać, nie wolno samemu skracać dystansu, bo zaraz zatrzaśnie skorupę.
– Działalność polityczna? – Anisij udał rozczarowanie. – Czyli marnie się znam na ludziach. Myślałem, że jest pan fachowcem, chciałem się poradzić w sprawie siostry… Ale z socjalisty żaden psychiatra – za bardzo przejmujecie się sprawiedliwością społeczną, a pojedynczych ludzi macie w nosie, tym bardziej takie egzemplarze jak moja Sońka. Wybaczy pan szczerość, zawsze mówię, co myślę. Do widzenia, lepiej jednak porozmawiam z Rozenfeldem.
I zaczął się wycofywać jak klasyczny „seter” (szczery, otwarty, impulsywny, zdecydowany w ocenach) – idealny partner „żółwia”.
– Jak pan chce – mruknął dotknięty do żywego pielęgniarz. – Ale sprawiedliwość społeczna nigdy mnie nie obchodziła, a ze studiów wyleciałem za zupełnie inne historie.
– Ha! – zawołał Tulipanow, tryumfalnie unosząc palec. – Pierwsze wrażenie! Pierwsze wrażenie nie myli! Jednak miałem rację co do pana. Wie pan, co robi, i chodzi swoimi ścieżkami. Co z tego, że jest pan tylko felczerem, mniejsza o tytuły. Potrzebuję kogoś bystrego, z inwencją, kogoś, kto nie ogląda się na innych. Mam już dosyć wożenia Sońki po lekarzach. W kółko bredzą to samo: oligofrenia, ciężki przypadek, nieuleczalne stadium. A ja czuję, że jej dusza żyje, że można ją obudzić. Nie podjąłby się pan konsultacji?
– Nie jestem nawet felczerem – odpowiedział Stienicz, najwyraźniej wzruszony szczerością nieznajomego i mile połechtany komplementem (człowiek jest łasy na komplementy). – Doktor Rozenfeld traktuje mnie wprawdzie jak felczera, ale pracuję tu jako pielęgniarz. Bezpłatnie, jestem wolontariuszem. Próbuję odkupić grzechy.
Ach, tak – zrozumiał Anisij. Stąd takie postne spojrzEnie, stąd potulność. Przyjdzie nieco skorygować podejście.