Niby wszystko poszło gładko, udało mu się nawet zaczerwienić ze zmieszania, ale Nieswicka zareagowała całkiem nieoczekiwanie: mocno złapała go za ramiona i obróciła twarzą do światła.
– Ohoho, skąd ja znam takie oczy? Szpicel, co? Nowoczesne metody pracy, nawet idiotkę skądś wytrzasnęliście. Czego jeszcze chcecie? Mało wam? Zostawcie mnie wreszcie w spokoju! Przyczepicie się do nielegalnej praktyki? Dyrekcja świetnie o niej wie.
I odtrąciła go z pogardą. Tulipanow roztarł ramiona – co za chwyt! Przerażona Sońka przytuliła się do brata i chlipnęła. Anisij pogłaskał ją po głowie.
– Czego się boisz? Ciocia tylko żartuje. Ciocia jest dobra, ciocia jest doktorem… Jelizawieto Andriejewna, myli się pani co do mnie. Pracuję w kancelarii jego ekscelencji generała-gubernatora. Oczywiście na podrzędnym stanowisku. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Tulipanow, sekretarz gubernialny. Mam dokumenty. Pokazać? Czy nie trzeba?
Niepewnie rozłożył ręce i uśmiechnął się zmieszany. Doskonale! Nieswickiej zrobiło się wstyd, a to najlepszy sposób na „lwice”.
– Proszę wybaczyć, wszędzie już widzę… Niech mnie pan zrozumie…
Roztrzęsioną ręką sięgnęła po papierosa, zapaliła – nie od razu, dopiero trzecią zapałką. Ot i żelazna lekarka…
– Przepraszam za te podejrzenia. Mam zupełnie zszargane nerwy. I jeszcze ta Jermołajewa… Ach, tak, to przecież pan ją uratował, zapomniałam… Muszę to wszystko panu wytłumaczyć. Nie wiem dlaczego, ale chcę, żeby pan zrozumiał…
A dlatego, moja droga – wyjaśnił jej w myślach Anisij – że pani jest „lwicą”, a ja zachowuję się jak „zajączek”. „Lwice” najlepiej dogadują się właśnie z nieśmiałymi, bezbronnymi „zajączkami”. Psychologia, Jelizawieto Andriejewno.
Ale wraz z dumą poczuł też pewien dyskomfort moralny: szpicel nie szpicel, a sprawa jest kryminalna i Sońkę faktycznie przywiózł w charakterze parawanu. Nieswicka ma rację.
Szybko, kilkoma pociągnięciami wypaliła papierosa i wzięła następnego. Anisij czekał, żałośnie mrugając oczami.
– Proszę. – Podsunęła mu paczkę.
Tulipanow w zasadzie nie palił, ale „lwice” lubią sterować ludźmi, więc wziął papierosa, zaciągnął się dymem i rozkaszlał.
– Tak, dosyć mocne. – Lekarka skinęła głową. – Kwestia przyzwyczajenia. Na Północy tytoń jest mocny, a bez tytoniu latem trudno wyżyć – muszki, komary…
– Pani pochodzi z Północy? – zapytał naiwnie Anisij, niezręcznie strząsając popiół.
– Nie. Urodziłam się i wychowałam w Petersburgu. Siedemnaście lat przeżyłam jak pod kloszem. A potem przyjechali po mnie ludzie w niebieskich mundurach. Zabrali od mamy i wsadzili do kazamatów.
Nieswicka mówiła szybko i zdecydowanie. Ręce już jej nie drżały, głos się wyostrzył, oczy groźnie zwęziły – dobrze chociaż, że tym razem nie dotyczyło to Tulipanowa.
Sońka usiadła na krześle, oparła się o ścianę i od nadmiaru wrażeń zasnęła.
– Za co? – wyszeptał „zajączek”.
– Za to, że znałam studenta, który raz jeden był w domu, gdzie czasami spotykali się rewolucjoniści. – Nieswicka uśmiechnęła się gorzko. – Doszło właśnie do kolejnego zamachu na cara, więc zwijali wszystkich jak leci. Zanim poskładali fakty do kupy, przesiedziałam dwa lata w izolatce. A miałam siedemnaście lat. Sama nie wiem, jakim cudem nie zwariowałam. Zresztą, może i zwariowałam… Potem mnie wypuścili. I na wszelki wypadek, żebym następnym razem lepiej wybierała sobie znajomych, zesłali do wsi Zamorienka w guberni archangielskiej. Pod nadzór policyjny. Niech więc pan wybaczy podejrzliwość. Mam dość szczególny stosunek do niebieskich mundurów.
– A gdzie studiowała pani medycynę? – zapytał Anisij, kiedy już skończył współczująco kiwać głową.
– Najpierw w Zamorience, w wiejskim szpitalu. Trzeba było jakoś żyć, zostałam tam siostrą miłosierdzia. I zrozumiałam, że medycyna jest moim powołaniem. Tylko ona ma jakiś sens… Później trafiłam do Szkocji, na uniwersytet. Byłam pierwszą kobietą na specjalizacji chirurgicznej – nawet tam wciąż jeszcze krzywo na nas patrzą. Wyuczyłam się na dobrego chirurga. Pewna ręka, krwi nigdy się nie bałam, widok ludzkich wnętrzności też mnie nie przeraża. Jest w nim nawet, wie pan, pewien urok.
Anisij się nastroszył.
– Potrafi pani operować?
– Amputować, operować, wycinać nowotwory – co pan tylko chce. A zamiast tego już Bóg wie który miesiąc… – Z irytacją machnęła ręką.
Co znów „zamiast tego”? Patroszę po szopach ulicznice?
Motywy?
Tulipanow kątem oka badał nieładną, ordynarną właściwie twarz Nieswickiej. Chorobliwa nienawiść do kobiecego ciała? Całkiem prawdopodobne. Motywy: mała atrakcyjność fizyczna, brak stabilizacji w życiu, pozycja zawodowa nie odpowiadająca wykształceniu i aspiracjom, codzienny kontakt z pacjentkami, którym lepiej powiodło się w życiu osobistym. Niewykluczona ukryta choroba psychiczna jako wynik doznanej krzywdy i dwóch lat spędzonych w izolatce.
– No dobrze, zbadajmy pańską siostrę. Rozgadałam się, całkiem to do mnie niepodobne.
Nieswicka zdjęła pince-nez i wyraźnie znużona potarła silnymi palcami nasadę nosa, a potem, nie wiedzieć czemu, rozmasowała płatek ucha i Anisij, chcąc nie chcąc, przypomniał sobie złowieszczą przesyłkę w puderniczce.
Jak tam szef? Znalazł już nadawcę „paski”?
Znowu wieczór, błogosławiony mrok ukrywający mnie pod burym skrzydłem. Idę wzdłuż nasypu kolejowego. Dziwne podniecenie zapiera mi dech.
Niesamowite, jak wytrącił mnie z równowagi widok znajomych z dawnego życia. Zmienili się, niektórzy wręcz nie do poznania, a już o mnie szkoda mówić…
Męczące wspomnienia. Głupie i niepotrzebne. Teraz wszystko jest inne.
Koło przejazdu, przy szlabanie, spotykam małą żebraczkę. Ma dwanaście, może trzynaście lat. Trzęsie się z zimna, dłonie spierzchnięte, nogi zamotane w jakieś szmaty. Straszna, po prostu straszna twarz: zaropiałe oczy, spękane usta, z nosa cieknie. Nieszczęsne, upiorne dziecię ludzkie.
Jak tu się nie użalić? Przecież nawet taką twarz można uczynić piękną. Nic w niej nie zmieniając. Trzeba tylko ukazać światu jej prawdziwe Piękno.
Idę za dziewczynką. Wspomnienia mnie już nie dręczą.
Stare dzieje
Erast Pietrowicz wysłał asystenta do akcji, a sam głęboko się zamyślił. Zadanie nie należało do łatwych. Przydałaby się jakaś iluminacja, więc postanowił pomedytować.
Radca kolegialny zamknął drzwi gabinetu, usiadł na dywanie, skrzyżował nogi i spróbował o niczym nie myśleć. Wyłączyć zmysły wzroku i słuchu. Zakołysać się na falach Wielkiej Pustki, skąd, jak już nieraz bywało, dobiegnie go najpierw ledwie słyszalny, potem coraz wyraźniejszy i na koniec niemal ogłuszający głos prawdy.
Upłynął jakiś czas. Potem przestał płynąć. A wreszcie w ogóle zniknął. Gdzieś ze środka, od brzucha ku górze, niespiesznie rozszedł się chłodny spokój, przed oczami zawirowała złocista mgła, ale właśnie wtedy stojący zegar w kącie pokoju zgrzytnął i zagrzmiał: bam-bam-bam-bam-bam!
Fandorin ocknął się. Już piąta? Sięgnął do kieszonki i sprawdził; wielkiemu zegarowi nie należało zbytnio dowierzać. I rzeczywiście, spieszył się o dwadzieścia minut.