Выбрать главу

– Niech pan p-pokaże.

Radca kolegialny zdecydowanie wysunął szczękę, szykując się na ciężką próbę.

W przestronnym pomieszczeniu, oświetlonym jasnymi lampami elektrycznymi, zobaczył najpierw drewniane stelaże, zastawione szklanymi słojami, w których pływały jakieś bezkształtne przedmioty, a potem rzucił okiem na ocynkowane prostokątne stoły. Nad jednym z nich, przy oknie, sterczało czarne ramię mikroskopu; leżały tam również rozciągnięte na płask zwłoki, nad którymi czarował asystent.

Erast Pietrowicz rzucił okiem, zobaczył, że zwłoki należą do mężczyzny, i z ulgą się od nich odwrócił.

– Postrzał w okolice ciemienia, Jegorze Willemowiczu, i nic więcej – zagęgał pomocnik Zacharowa, przypatrując się z ciekawością Fandorinowi, osobistości w policyjnych i okołopolicyjnych kręgach omal legendarnej.

– Przywieźli go z Chitrowki – wyjaśnił Zacharow. – Jeden z tamtejszych apaszów. A pańskie kociaki leżą tam, w chłodni.

Pchnął ciężkie żelazne drzwi; powiało zza nich mroźnym powietrzem i ohydnym, ciężkim smrodem.

Przekręcił wyłącznik i pod sufitem zapłonęła matowa szklana kula.

– Proszę, nasze damy, tam, z boku – wskazał lekarz skamieniałemu Fandorinowi.

Pierwsze skojarzenie wcale nie było straszne: obraz Ingresu Łaźnia turecka. Kłębowisko kobiecych ciał, miękkie linie, leniwy bezruch. Tylko para nie była gorąca, lecz mroźna, i wszystkie odaliski nie wiedzieć czemu leżały.

Potem oczy zaczęły dostrzegać szczegóły: długie szkarłatne rozcięcia, sine plamy, zlepione włosy.

Ekspert poklepał jedną z kobiet, przypominającą rusałkę, po błękitnym policzku.

– Niezła, co? Z domu publicznego. Gruźlica. Z tych w ogóle tylko jedna zginęła nagłą śmiercią: tamta, z obfitym biustem, rozbili jej głowę kamieniem. Dwie – samobójstwo. Trzy – wychłodzenie organizmu. Zamarzły po pijaku. Zwożą tu wszystkie jak popadło, nie wytłumaczy im pan. A ja robię swoje. Reszta to już nie moje zmartwienie.

Erast Pietrowicz pochylił się nad jedną z kobiet, szczuplutką, z usianą piegami piersią i ramionami. Z wykrzywionej cierpieniem, ostronosej twarzy odgarnął długie rude włosy. W miejscu prawego ucha widniała dziurka koloru wiśni.

– A to co za niespodzianka? – zdumiał się Zacharow i rzucił okiem na przywiązaną do stopy trupa tabliczkę. – Marfa Sieczkina, lat szesnaście. A, przypominam sobie. Samobójstwo, zatrucie zapałkami fosforowymi. Przywieziona wczoraj w dzień. Tyle że z pełnym zestawem uszu, doskonale pamiętam. Gdzie się podziało prawe?

Radca kolegialny wyjął z kieszeni puderniczkę, otworzył ją i bez słowa podsunął ekspertowi pod nos.

Ekspert nawet się nie skrzywił; wziął ucho i przyłożył do wiśniowej dziurki.

– Pasuje! I co to ma niby znaczyć?

– Tego właśnie chciałbym się od pana dowiedzieć. – Fandorin przyłożył do twarzy naperfumowaną chustkę i czując nadchodzący atak mdłości, rzucił: – Wyjdźmy stąd.

Wrócili do prosektorium, które teraz, mimo rozbebeszonych zwłok, wydało się Erastowi Pietrowiczowi niemal przytulne.

– T-trzy pytania. Kto był tutaj wczoraj wieczorem? Komu opowiadał pan o śledztwie i o roli, jaką w nim odgrywam? Czyj to charakter pisma?

Radca kolegialny położył przed Zacharowem kawałek papieru z „paski”. Uznał za stosowne dodać:

– Wiem, że to nie pan, znam pański charakter pisma. Ale rozumie pan chyba, co oznacza ta k-korespondencja?

Zacharow pobladł i jakoś całkiem stracił ochotę do żartów.

– Czekam na odpowiedź, Jegorze Willemowiczu. Mam p-powtórzyć pytania?

Lekarz pokręcił głową i zerknął na Grumowa, który z przesadnym zaangażowaniem wyciągał z otwartego brzucha siny ochłap. Zacharow przełknął ślinę – na żylastej szyi podskoczyła grdyka.

– Wczoraj wieczorem przyjechali po mnie koledzy ze studiów. Świętowali rocznicę… pewnego pamiętnego wydarzenia. Siedem czy osiem osób. Wypiliśmy tu trochę spirytusu, za stare dobre czasy… Mogłem chlapnąć coś o śledztwie, nie bardzo pamiętam. Miałem ciężki dzień, byłem zmęczony, szybko mnie wzięło…

Zamilkł.

– Trzecie pytanie – przypomniał mu Fandorin. – Czyj to charakter pisma? I niech pan nie łże, że nie wie. Trudno go pomylić.

– Łgać nie mam w zwyczaju! – odgryzł się Zacharow. – I wiem, kto to napisał. Ale nie jestem donosicielem, tylko byłym moskiewskim studentem. Niech pan wyjaśnia tę sprawę beze mnie.

Erast Pietrowicz warknął.

– Jest pan nie tylko byłym studentem, ale również obecnym lekarzem sądowym, który składał p-przysięgę. A może pan zapomniał, czego dotyczy śledztwo? – I całkiem cichym, pozbawionym wyrazu głosem kontynuował: – Mogę oczywiście wziąć próbki pisma od wszystkich, którzy razem z panem studiowali, lecz to zajęłoby kilka tygodni. Pański honor korporacyjny wprawdzie nie ucierpi, za to postaram się, żeby postawiono pana przed sądem i pozbawiono możliwości pracy w instytucjach p-państwowych. Zna mnie pan, Zacharow, nie od dziś. Nie rzucam słów na wiatr.

Zacharow zadrżał; fajka przesuwała się nerwowo z jednego kącika ust w drugi.

– Proszę mnie nie męczyć, panie radco kolegialny… Nie mogę. Po czymś takim nikt nie podałby mi ręki. Nie znalazłbym pracy nie tylko w instytucjach państwowych, ale w ogóle w zawodzie. Lepiej już… – Żółte czoło eksperta pokryły głębokie zmarszczki. – Dzisiaj bawimy się dalej. Początek o siódmej u Burylina. Nie skończył studiów, jak zresztą wielu z nas, ale raz na jakiś czas się spotykamy… Akurat skończyłem pracę, Grumow poradzi sobie z resztą. Miałem zamiar umyć się, przebrać i jechać. Mam tu obok mieszkanie. Służbowe, przy biurze. Bardzo wygodnie… Jeśli pan chce, mogę zabrać pana ze sobą do Burylina. Nie wiem, czy przyjdą wszyscy, co byli wczoraj, ale ten, który pana interesuje, będzie na pewno, daję głowę… Pan wybaczy, to wszystko, co mogę zrobić. Honor lekarza.

Żałosna intonacja wychodziła ekspertowi marnie, nie miał wprawy, więc Erast Pietrowicz się nad nim zlitował i nie przypierał dłużej do ściany. Pokręcił tylko głową, zdumiony kuriozalną elastycznością etyki korporacyjnej: wskazać prawdopodobnego mordercy, kolegi ze studiów, nie wolno, za to wprowadzić do domu kolegi detektywa – proszę bardzo.

– Utrudnia mi pan z-zadanie, ale dobrze, niech będzie. Zaraz dziewiąta. Proszę się przebrać i jedziemy.

* * *

W drodze (a jechali dość daleko, na Jakimanską) głównie milczeli. Zacharow siedział ponury jak chmura gradowa i niechętnie odpowiadał na pytania; mimo to udało się z niego wyciągnąć kilka informacji o gospodarzu spotkania.

Kuźma Sawwicz Burylin. Fabrykant, milioner, z szacownej kupieckiej rodziny. Znacznie starszy od niego brat przechrzcił się na skopca. „Odciął grzech”, żył jak pustelnik, gromadził pieniądze. Zamierzał „oczyścić” również młodszego brata, kiedy ten skończył czternaście lat, lecz akurat w wigilię „wielkiego sakramentu” Burylin senior zszedł przedwcześnie z tego świata i chłopak nie tylko uniknął kastracji, ale w dodatku odziedziczył ogromny majątek. Jak zjadliwie zauważył Zacharow, stary strach o cudem ocalałą męskość odcisnął się na dalszej biografii Kuźmy Burylina. Teraz musi całe życie udowadniać sobie, że nie jest skopcem, i to udowadniać aż za dobitnie.

– Po co taki m-milioner poszedł na medycynę? – zapytał Fandorin.

– Burylin studiował co popadło, i u nas, i za granicą. Jest ciekawski i mało wytrwały. Dyplom mu niepotrzebny, więc nie skończył żadnego kierunku, a z medycyny go wyrzucono.

– Za co?

– Było za co – odpowiedział tajemniczo ekspert. – Zaraz sam pan zobaczy, co to za typ.

Oświetlony podjazd wychodzącej frontem na rzekę willi Burylina dostrzegli z daleka. Tylko tam płonęły jasne, różnokolorowe światła; reszta zamieszkanego przez kupców nabrzeża tonęła w ciemności – w wielki post wcześnie chodzono tu spać i nie palono światła bez potrzeby. Willa była duża, zbudowana w kuriozalnym mauretańsko – gotyckim stylu: spiczaste wieżyczki, chimery i gryfy plus nie wiedzieć czemu plaski dach; do tego krągła kopuła oranżerii i nawet coś na kształt minaretu.