Za ażurowym ogrodzeniem tłoczyli się gapie, patrzyli w świątecznie oświetlone okna i z dezaprobatą kiwali głowami: Wielki Tydzień, ścisły post, a tu takie hulanki! Z willi nad cichą rzekę wylewały się przygłuszone głosy cygańskich skrzypiec, gitary i tamburynu, a także śmiech i od czasu do czasu jakieś głuche ryki.
Weszli, rzucili płaszcze szwajcarom. Erasta Pietrowicza oczekiwała niespodzianka: pod czarnym, starannie zapiętym paltem Zacharow miał frak i białą krawatkę.
Widząc zdumienie Fandorina, uśmiechnął się krzywo.
– Tradycja.
Weszli po szerokich marmurowych schodach. Lokaje w malinowych liberiach otworzyli przed nimi wysokie złocone drzwi i Fandorin ujrzał obszerną salę zastawioną palmami, magnoliami i jeszcze jakimiś egzotycznymi roślinami w donicach. Ostatni krzyk mody w Europie: przerabiać salon na dżunglę. Nazywa się to „wiszące ogrody Semiramidy”. Stać na nie tylko bardzo bogatych.
Pośród rajskich zarośli wygodnie usadowili się goście – wszyscy, jak Zacharow, w czarnych frakach i białych krawatkach. Erast Pietrowicz ubrany był całkiem elegancko – w beżową amerykańską marynarkę, cytrynową kamizelkę w rzucik i doskonale skrojone spodnie z „wiecznymi” kantami – ale w tym czarno – białym towarzystwie poczuł się jak przebieraniec. Wredny Zacharow! Mógł go uprzedzić, w co konkretnie zamierza się przebrać.
Zresztą nawet gdyby Fandorin przyszedł we fraku, i tak nie udałoby mu się zgubić wśród gości, jako że było ich niewielu – pewnie z tuzin. Przeważnie solidni, niektórzy nawet dość szlachetni z wyglądu, a przy tym młodzi, mieli koło trzydziestu, może trzydziestu paru lat. Twarze rozgorączkowane, zaczerwienione od wina, na niektórych lekkie szaleństwo – widać, że nie co dzień tak się zabawiają. Salę zamykały jeszcze jedne drzwi, również złocone. Dochodziły zza nich pieśni cygańskiego chóru i pobrzękiwanie naczyń. Najwyraźniej przygotowywano tam bankiet.
Nowi goście trafili akurat na przemówienie łysiejącego dżentelmena z brzuszkiem i ze złotym pince-nez.
– Zienzinow, najlepszy student. Jest już profesorem zwyczajnym – szepnął Zacharow z lekką zawiścią.
…i tylko w te pamiętne dni wspominamy nasze stare grzechy. Wtedy, siedem lat temu, też był Wielki Tydzień. – Profesor zwyczajny nie wiedzieć czemu zamilkł i z goryczą potrząsnął głową. – Jak to mówią, kto wspomni, wyłup mu oko, a kto zapomni – oba. Mówią też: rozejdzie się po kościach. I rzeczywiście, postarzeliśmy się, przytyliśmy, obrośliśmy tłuszczykiem. Dobrze, że chociaż z Kuźmy ciągle taki chojrak, czasem rozrusza i nas, nudnych eskulapów!
Tu wszyscy roześmiali się i odwrócili do potężnego mężczyzny, który z nogą założoną na nogę siedział w fotelu, popijając wino z wielkiego kubka. Kuźma Burylin. Mądra, zafrasowana twarz tatarskiego typu – szeroka, o wydatnych kościach policzkowych, z wysuniętym podbródkiem. Włosy czarne, krótko ostrzyżone, sterczący jeżyk.
– Niektórym kości połamało – powiedział głośno jakiś długowłosy, niepodobny do pozostałych typ z przepitą twarzą. Był również we fraku, ale wyraźnie pożyczonym, a zamiast wykrochmalonej koszuli miał tylko sam gors. – Ty, Zienzinow, spadłeś na cztery łapy. A jakże, pupilek władz. Innym poszło gorzej. Tomberg pije na umór, Stienicz podobno zwariował, Socki zgnił w więzieniu. Ostatnio ciągle mi się wydaje, że go widzę. Choćby wczoraj…
– Tomberg spił się, Stienicz zwariował, Socki zdechł, a Zacharow, zamiast zająć się chirurgią, rozpruwa trupy pod okiem policji – przerwał bezceremonialnie gospodarz, wpatrując się bynajmniej nie w Zacharowa, lecz w Erasta Pietrowicza, i to bez szczególnej sympatii. – Kogo znowu przywiozłeś, Jegor, angielska twoja morda? Jakoś nie pamiętam w naszej medycznej braci takiego gagatka.
Podły ekspert odsunął się od radcy kolegialnego i beztrosko powiedział:
– Panowie, Erast Pietrowicz Fandorin, osoba dobrze znana w pewnych kręgach. Pełni funkcję urzędnika do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze. Prosił, żebym koniecznie przywiózł go tutaj ze sobą. Nie mogłem odmówić, polecenie służbowe. Krótko mówiąc, proszę się zaprzyjaźniać.
Zbulwersowani korporanci zaszumieli. Ktoś poderwał się na równe nogi, ktoś szyderczo zaklaskał.
– Co, do cholery?!
– Ładnie sobie teraz pozwalają!
– Na pierwszy rzut oka nigdy byś nie powiedział, że do specjalnych poruczeń.
Takie i podobne uwagi, dochodzące ze wszystkich stron, sprawiły, że Erast Pietrowicz pobladł i przymrużył oczy. Sprawy przybierały zły obrót. Fandorin spojrzał znacząco na Zacharowa, ale nie zdążył nic powiedzieć – gospodarz w dwóch susach znalazł się przy nieproszonym gościu i złapał go za ramiona. Chwyt miał żelazny, nie było się co wyrywać.
– W moim domu tylko ja, Kuźma Burylin, wydaję polecenia służbowe – warknął milioner. – Bez zaproszenia nie ma tu co łazić, a jak kto polezie, długo będzie żałował.
– Kuźma, pamiętasz, u hrabiego Tołstoja?! – zawołał długowłosy. – Jak spuściliśmy dzielnicowego na niedźwiedziu do rzeki? Chodź, tego franta też przewieziemy! Potapyczowi przyda się jakaś rozrywka, łazi ostatnio jak śnięty.
Burylin odchylił głowę i wybuchnął gromkim śmiechem.
– Oj, Filka, zapijaczona duszo, za to cię właśnie lubię, za fantazję! Hej! Dawać tu Potapycza!
Niektórzy z gości, jeszcze w miarę trzeźwi, zaczęli mitygować gospodarza, ale dwaj krzepcy lokaje prowadzili już z jadalni na łańcuchu kosmatego niedźwiedzia w kagańcu. Miś porykiwał obrażonym tonem i usiłował siąść na podłodze, lecz lokaje ciągnęli go siłą, tylko pazury zgrzytały po wypolerowanym parkiecie. Posypały się grudki ziemi z rozbitej donicy z palmą.
– To już przesada. Kuźma! – krzyknął Zienzinow. – Nie jesteśmy małymi chłopcami jak wtedy. Będziesz miał nieprzyjemności! Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, wychodzę!
– On ma rację – poparł profesora zwyczajnego ktoś jeszcze w miarę trzeźwy. – Po co nam znowu skandal?
– A idźcie do diabła! – rzucił Burylin. – Powiem wam tylko, krętki blade, że zarezerwowałem na całą noc zakład madame Jolie. Pojedziemy bez was.
Po tych słowach głosy protestu umilkły jak nożem uciął.
Erast Pietrowicz stał spokojnie. Nic nie mówił ani nie próbował się uwolnić. Jego niebieskie oczy spoglądały na rozochoconego kupczyka bez jakiegokolwiek wyrazu.
Gospodarz rzeczowo polecił lokajom:
– Odwróćcie no Potapycza tyłem, żeby nam nie podrapał detektywa. Przynieśliście sznur? Ty też odwróć się tyłem, urzędasie. Afonia, Potapycz umie pływać?
– A jakże, Kuźmo Sawwiczu! Latem za miastem nawet bardzo lubi się popluskać – wesoło zapewnił kudłaty lokaj.
– Zaraz się popluska. A woda kwietniowa, pewnie jeszcze zimna. No, coś się tak zaparł?! – krzyknął Burylin do radcy kolegialnego. – Obróć się!
Wczepił się z całej siły w ramiona Erasta Pietrowicza i usiłował go okręcić, ale ten ani drgnął. Stał jak wykuty z kamienia. Burylin naparł na niego jeszcze mocniej. Twarz mu poczerwieniała, na czole ukazały się grube żyły. Fandorin wciąż spokojnie patrzył na gospodarza i tylko w kącikach ust błądził mu lekki uśmieszek.
Kuźma Sawwicz szarpał się jeszcze chwilę, po czym zrozumiał, że wygląda jak ostatni idiota. Cofnął ręce i osłupiały wbił wzrok w dziwacznego urzędnika. W salonie zrobiło się zupełnie cicho.