– No i to właśnie sprawdzimy. – Iżycyn uśmiechnął się kwaśno. – Agenci, do roboty! A pan, panie Zacharow, zbieraj swój kram. W południe chcę mieć ekspertyzę. Wszystko według regulaminu.
– Panowie agenci, proszę zostać na miejscu – dobiegł od drzwi cichy głos Erasta Pietrowicza.
Obecni odwrócili się. Jak i kiedy radca kolegialny wszedł do szopy? Nawet zawiasy nie skrzypnęły. Mimo półmroku widać było, że szef jest blady i nieswój, ale mówił jak zwykle – równo, powściągliwie i pewnie, tak że nikt nie śmiał oponować.
– Panie Iżycyn, nawet stróż rozumie, że sprawy nie wolno rozgłaszać – powiedział sucho Erast Pietrowicz. – Właśnie po to mnie tu przysłano, żebym pilnował tajemnicy. Żadnego przepytywania. Co więcej, nakazuję wszystkim obecnym zachowanie całkowitego milczenia.
Okolicznym mieszkańcom proszę wyjaśnić, że… prostytutka się powiesiła, popełniła samobójstwo, zwykła rzecz. Jeśli Moskwa zacznie plotkować, przesłucham was wszystkich służbowo i tego, kto puścił parę z ust, surowo ukażę. Panowie wybaczą, ale takie otrzymałem instrukcje, i widać nie bez powodu.
Stójkowi na znak lekarza chwycili stojące przy ścianie nosze, żeby położyć na nich ciało, lecz radca kolegialny uniósł rękę.
– Chwileczkę.
Przykucnął nad denatką.
– Co to jest? Tu, na policzku.
Urażony reprymendą Iżycyn wzruszył wąskimi ramionami.
– Plama krwi. Jak pan zauważył, krwi mamy tu pod dostatkiem.
– Ale nie na twarzy.
Erast Pietrowicz potarł palcem owalną plamę – na białej skórze rękawiczki został ślad. Nadzwyczaj, jak ocenił Anisij, podekscytowany radca kolegialny (dla Tulipanowa po prostu „szef”) wymamrotał:
– Ani rany, ani ukąszenia.
Detektyw obserwował manipulacje urzędnika obojętnie, ekspert Zacharow natomiast z wyraźnym zainteresowaniem.
Fandorin wyciągnął z kieszeni lupę, nachylił się nad twarzą ofiary, przyjrzał i jęknął.
– Ślady warg! Boże, to pocałunek! Żadnych wątpliwości!
– I co pan taki przerażony? – zapytał złośliwie Leontij Andriejewicz. – Są smakowitsze kąski. – Noskiem trzewika wskazał otwartą klatkę piersiową i rozpruty brzuch. – Mało to przyjdzie do głowy wariatowi.
– Co za koszmar – wyszeptał sam do siebie sekretarz kolegialny.
Szybkim ruchem zerwał z dłoni zakrwawioną rękawiczkę i odrzucił w kąt. Wyprostował się, przymknął oczy i całkiem już cicho dodał:
– Boże, czyżby w Moskwie też się zaczęło…
What a piece of work is man! how infinite in faculty! in form and moving how express and admirable! in action how like an angel! in apprehension how like a god! the beauty of the world! the paragon of the animals! and yet, to me, what is this quintessence of dust! * I niech sobie duński książę, ten zblazowany próżniak, lekceważy człowieka – ja wiem swoje! Poeta ma tylko część racji: ludzie rzadko postępują jak anioły i bluźnierstwem jest porównywać rozum człowieka z rozumem bóstwa, ale też na świecie nie ma nic piękniejszego niż człowiek. Czym są zresztą czyny i rozum – złudą, chimerą, codziennością, kwintesencją prochu. Człowiek nie jest czynem, jest ciałem. Nawet rośliny, które tak cieszą wzrok, nawet najwspanialsze i najrozkoszniejsze kwiaty nie dadzą się porównać z wewnętrzną konstrukcją ludzkiego ciała. Kwiaty są prymitywne, jednakowe wewnątrz i na zewnątrz: płatek z każdej strony pozostaje tylko płatkiem. Ile można bez znudzenia patrzeć na kwiaty? Gdzież ich rachitycznym łodyżkom, ich prostacko geometrycznym kwiatostanom i żałosnym pręcikom do purpury prężnych mięśni, do elastyczności jedwabistej skóry, do srebrzystej perłowości żołądka, do wdzięcznych zwojów jelit i tajemniczej asymetrii wątroby!
Czy można porównać monotonny kolor kwitnącego maku z nieskończonością odcieni ludzkiej krwi – od radosnego szkarłatu kipiącego w arteriach po królewski burgund płynący żyłami? Gdzie tam ordynarnemu błękitowi dzwoneczków do subtelnej siności naczyń kapilarnych albo jesiennym barwom klonu do purpury krwi miesięcznej! Ciało kobiety jest bardziej wykwintne i stokroć ciekawsze od ciała mężczyzny. Funkcją ciała kobiety nie jest tępa praca i niszczenie, tytko tworzenie i piastowanie. Sprężysta macica przypomina drogocenną muszlę perłowca. Tak, to jest myśli Muszę kiedyś otworzyć zapłodnione łono i odnaleźć w nim dojrzewającą perłę – koniecznie! Natychmiast, jutro!
Zbyt długo już pościłem, od samych zapustów. Wargi mi wyschły, kiedy powtarzałem: „Ożyw moje potępione serce surowym postem od świeżej krwi!”. Bóg jest dobry i miłosierny, nie rozgniewa się na mnie za to, że nie starczyło mi sił, nie dotrwałem do Wielkanocy. W końcu trzeci kwietnia to dzień szczególny rocznica Iluminacji. Wówczas też był trzeci kwietnia. Nieważne, że według innego kalendarza. Najistotniejszy jest dźwięk, muzyka słów: trze-ci kwiet-nia.
Mam własny post i własne święta. Własne śniadanie wielkanocne. Nie, nie będę czekał do jutra. Dziś! Uczta, prawdziwa uczta. Nie sytość, lecz przesyt. Nie dla siebie – na chwałę bożą.
To przecież On otworzył moje oczy. On nauczył mnie dostrzegać i rozumieć prawdziwe piękno. Nauczył je odkrywać i ukazywać światu. A odkryć to jak stworzyć. Jestem czeladnikiem Stwórcy.
Jakże rozkoszna jest uczta po długim poście! Wspominam każdą słodką chwilę, wiem, że pamięć zapisała najdrobniejsze szczegóły, że nie roztrwoni żadnego doznania, zachowa na zawsze widok, smak, dotyk, dźwięk i zapach.
Zamykam oczy i widzę.
Późny wieczór. Bezsenność. Podniecenie i zachwyt wiodą mnie brudnymi ulicami, zapuszczonymi działkami między tonące w błocie domki i przekrzywione płoty. Nie śpię już od wielu nocy. Ucisk w piersi, łomotanie w skroniach. W dzień zapadam na pół godziny czy godzinę w drzemkę, a potem budzą mnie koszmary, których na jawie nie umiem sobie przypomnieć.
Idę i marzę o śmierci, o spotkaniu z Nim, ale wiem: nie wolno mi umrzeć, jeszcze nie teraz, nie zakończyłem jeszcze mojej misji.
Głos z ciemności:
– Pan da na ćwiartkę.
Drżący, przepity.
Odwracam się i widzę najbardziej odrażające i podłe z ludzkich stworzeń: wykolejoną dziwkę – pijaną, oberwaną, z groteskowym makijażem, grubą warstwą pudru i szminki.
Odwracam się z obrzydzeniem, ale nagle czuję, jak serce przeszywa mi znajome uczucie litości. Nieszczęsna istoto, coś ty ze sobą zrobiła! I to ma być kobieta, klejnot stworzenia! Tak się poniżyć, tak wyszydzić i zbezcześcić, tak upodlić drogocenne narzędzie reprodukcji!
Wiem, to nie twoja wina. Bezduszne, okrutne społeczeństwo spycha takie jak ty do rynsztoka. Ale ja cię oczyszczę i uratuję. Jest mi jasno i radośnie na duszy.
Kto mógł przypuszczać, że tak się wszystko potoczy! Nie zamierzałem naruszać postu – w przeciwnym razie wybrałbym drogę nie przez nędzne ruiny, lecz przez cuchnące zaułki Chitrowki czy Graczowki, gdzie gnieżdżą się grzech i rozpusta. Ale przepełniają mnie wielkoduszność i szczodrość, z lekka doprawione niecierpliwym pragnieniem.
– Zaraz sprawię ci wielką radość, moja miła – mówię. – Chodź ze mną.
Jestem w męskim ubraniu i wiedźma sądzi, że znalazła klienta na swój zgniły towar. Śmieje się ochryple i wzrusza ramionami.
* Jak doskonałym tworem jest człowiek! Jak wielkim przez rozum! Jak niewyczerpanym w swoich zdolnościach! Jak szlachetnym postawą i w poruszeniach! Czynami podobnym do anioła, pojętnością zbliżony do bóstwa! Ozdobą on i zaszczytem świata! Arcytypem wszech jestestw! A przecież czymże jest dla mnie ta kwintesencja prochu? (William Szekspir,