– Jak to „popracujemy”? – spanikował Anisij, przypominając sobie pielęgniarza i lekarkę. – „Kiełbaską”?
– Nie, z takimi trzeba inaczej.
Detektyw chwilę pomyślał, przytaknął sam sobie i przedstawił nowy plan działania.
– Czyli tak. Na wykształconych mamy, Tulipanow, specjalne metody. Wykształcenie rozmiękcza w człowieku duszę, wysubtelnia. Jeżeli nasz zbój jest faktycznie człowiekiem z wyższych sfer, zachowuje się jak wilkołak: w dzień zwyczajnie, jak wszyscy, a w nocy, w ataku okrucieństwa, jakby bies go opętał. Na tym właśnie zagramy. Zwinę ich, kiedy będą normalni, i pokażę robotę wilkołaka. Przekonamy się, czy ich wrażliwe duszyczki wytrzymają taki widok. Jestem pewien, że winny się złamie. W świetle dnia zobaczy, co wyprawia jego drugie „ja”, i zdemaskuje się jak amen w pacierzu. Psychologia, Tulipanow Dobrze, postanowione. Przystępujemy do eksperymentu.
Anisij nie wiedzieć czemu przypomniał sobie, jak w dzieciństwie mama opowiadała mu bajkę, żałośnie wyśpiewując kwestię Kogucika: „Niesie mnie lisica za ciemne lasy, za wysokie góry, do głębokiej nory…”.
Szefie, nie jest dobrze. Jest bardzo źle.
Anisij nie brał udziału w przygotowaniach do „eksperymentu”. Ulokował się w gabinecie Zacharowa i żeby nie myśleć o tym, jak głupio się wygadał, zaczął czytać leżącą na stole gazetę – wszystko jak leci.
„Moskowskije Wiedomosti” z szóstego (osiemnastego) kwietnia donosiły, co następuje:
Budowa wieży Eiffla zakończona
Paryż. Agencja Reutera informuje, że zakończono wreszcie prace nad gigantyczną i najzupełniej nikomu niepotrzebną wieżą ze stalowych prętów, którą Francuzi zamierzają zadziwić gości Piętnastej Wystawy. Niebezpieczna fantazja budzi uzasadnione obawy mieszkańców miasta. Do czego to podobne, żeby nad Paryżem sterczał jakiś kuriozalny komin fabryczny, zaćmiewający nonsensowną wysokością wspaniałe zabytki stolicy? Doświadczeni inżynierowie ostrzegają, że tak wysoka i stosunkowo wąska konstrukcja, oparta na fundamencie o średnicy trzykrotnie mniejszej niż jej wysokość, może nie wytrzymać naporu wiatru.
Pojedynek na szable
Rzym. Całe Włochy mówią o pojedynku między generałem Andreottim a posłem Cavallem. W zeszłym tygodniu w przemówieniu skierowanym do weteranów bitwy pod Solferino generał Andreotti wyraził zaniepokojenie żydowskimi wpływami w europejskich sferach prasowych i wydawniczych. Poseł Cavallo, z pochodzenia Żyd, uznał tę w pełni przecież słuszną wypowiedź za obraźliwą i przemawiając w parlamencie, nazwał generała „sycylijskim osłem”, w wyniku czego doszło do pojedynku. W drugiej rundzie Andreotti został lekko raniony szablą w ramię i pojedynek przerwano. Przeciwnicy podali sobie ręce.
Choroba ministra
S. Petersburg. Stan zdrowia chorego od kilku dni na zapalenie płuc ministra łączności nieco się poprawił: zniknęły bóle w piersiach. Ubiegłej nocy chory spał spokojnie. Jest w pełni władz umysłowych.
Anisij przeczytał również reklamy: odświeżającego kremu glicerynowego, pasty do kaloszy, najnowocześniejszych składanych łóżek i antynikotynowych munsztuków. Potem w przystępie dziwnej apatii długo studiował ilustrację z podpisem:
Luksusowy, bezzapachowy klozet pudrowy konstrukcji inżyniera mechanika S. Timochowicza. Tani, spełnia wymogi higieny, dostosowany do wszystkich pomieszczeń w domu. W kamienicy Adadurowa w pobliżu Czerwonej Bramy odbywa się stała prezentacja. Istnieje możliwość wypożyczenia klozetu na letnisko.
Potem siedział wyprostowany i ponuro spoglądał w okno.
Za to Iżycyn wychodził z siebie. Pod jego osobistym nadzorem wniesiono do prosektorium dodatkowe stoły, tak że teraz było ich w sumie trzynaście. Dwóch grabarzy, stróż i stójkowi przynieśli z chłodni na noszach trzy zidentyfikowane ciała i dziesięć bezimiennych, wśród nich również nieletnią włóczęgę. Detektyw kilkakrotnie kazał przekładać zwłoki z miejsca na miejsce, żeby osiągnąć jak najlepszy efekt. Anisijowi skóra cierpła, kiedy słyszał zza zamkniętych drzwi apodyktyczny tenorek Iżycyna.
– Gdzie ciągniesz ten stół, bałwanie?! Powiedziałem wyraźnie, w podkowę!
Albo jeszcze gorzej:
– Nie tak, nie tak! Otwórz jej szerzej ten brzuch! No i co, że zamarznięty, szarpnij porządnie! No już! Tak, teraz dobrze.
Zatrzymanych przywieziono przed trzecią po południu; każdego w osobnym powozie pod konwojem.
Tulipanow widział przez okno, jak najpierw do kostnicy wprowadzono pyzatego, krzepkiego mężczyznę w wymiętym fraku i przekrzywionej białej krawatce – pewnie fabrykanta Burylina, który od chwili zatrzymania nie trafił jeszcze do domu. Dziesięć minut później przybył Stienicz. Był w białym fartuchu (widać prosto ze szpitala), sprawiał wrażenie zaszczutego i z przerażeniem rozglądał się dookoła. Wkrótce po nim przywieziono Nieswicką. Szła między dwoma żandarmami, wyprostowana, z uniesioną głową. Twarz akuszerki wykrzywiał grymas nienawiści.
Skrzypnęły drzwi; do gabinetu zajrzał Iżycyn. Był podekscytowany i radosny jak teatralny antreprener przed premierą.
– Na razie czekają, robaczki, w biurze, pod strażą – poinformował. – Niech no pan rzuci okiem, czy wszystko jest jak należy.
Tulipanow bez entuzjazmu wstał i przeszedł do prosektorium.
Pośrodku obszernej sali stały ustawione w szeroką podkowę stoły. Na każdym z nich leżały przykryte brezentem zwłoki. Za stołami, przy ścianie – żandarmi, stójkowi, grabarze i stróż: po jednym na dwa ciała. Przy ostatnim stole siedział na prostym drewnianym krześle Zacharow, w tym samym fartuchu co zwykle i z nieodłączną fajką w zębach. Był znudzony i nawet senny. Za nim, nieco z boku, sterczał Grumow, jak małżonka przy ślubnym na mieszczańskiej fotografii, tyle że nie opierał ręki na ramieniu eksperta. Wyglądał na przybitego – widać nie przywykł do takiego zamieszania w swoim królestwie milczenia. Ostro pachniało środkiem odkażającym, spod którego uparcie przebijał słodkawy fetor rozkładu. Z boku, na małym stoliku, leżał stos papierowych torebek. Solidny Leonid Andriejewicz wszystko przewidział – a nuż kogoś dopadną mdłości.
– Tu stanę ja – pokazał Iżycyn. – A tutaj oni. Na mój rozkaz cała siódemka chwyci lewą ręką jeden brezent, drugą drugi i ściągnie. Niezapomniany widok. Zaraz sam się pan przekona. I nosem ich, nosem, sukinsynów, w sam środek flaków. Jestem pewien, że mordercy puszczą nerwy. A może i nie? – zaniepokoił się nagle detektyw, mierząc niepewnym spojrzeniem scenografię.
– Puszczą – orzekł ponuro Anisij. – I to wszystkim trojgu.
Napotkał wzrok Pachomienki; stróż ukradkiem mrugnął do niego: niczaho, synku, pamiętaj o odciskach.
– Zaczynamy! – rzucił Iżycyn w stronę drzwi, po czym pospiesznie wybiegł na środek sali i przybrał pozę wcielonej surowości: ręce splecione na piersi, jedna noga do przodu, rachityczna dolna szczęka wysunięta, zmarszczone brwi.
Wprowadzono zatrzymanych. Stienicz od razu wbił wzrok w straszne brezentowe całuny i wcisnął głowę w ramiona. Anisija i pozostałych chyba nie zauważył. Za to Nieswickiej stoły nie zainteresowały ani trochę. Przyjrzała się obecnym, zatrzymała wzrok na Tulipanowie i posłała mu pogardliwy uśmiech. Anisij zaczerwienił się jak burak. Kupiec stanął obok stolika z torebkami, oparł się o blat i ciekawie kręcił głową. Mrugnął do Zacharowa. Ten lekko skłonił głowę.
– Jestem człowiekiem prostolinijnym – zaczął suchym, ostrym tonem Iżycyn, akcentując każde słowo. – Nie zamierzam owijać w bawełnę. W ostatnich miesiącach popełniono w Moskwie wiele potwornych zabójstw. Organy śledcze doskonale wiedzą, że mordercą jest któreś z was trojga. Za chwilę pokażę wam małą niespodziankę i przy okazji zajrzę każdemu w duszę. Zjadłem zęby na takich historiach, więc mnie nie nabierzecie. Dotychczas morderca widział swoje dzieło tylko nocą, w przystępie szaleństwa. Teraz obejrzyjcie je sobie w świetle dnia. Brezent!