Выбрать главу

Bożedomka. Przyjechałem tam dorożką o dziesiątej wieczorem, było już ciemno. W jednym z okien oficyny, w której mieszka Zacharow, paliło się światło, więc ucieszyłem się, że jednak nie wy – trzymał. Wokół żywego ducha, za murem groby, i ani jednej latarni. Zaczął szczekać pies, ten na łańcuchu przy stróżówce, ale szybko przebiegłem przez podwórze i przypłaszczyłem się do ściany. Pies poszczekał, poszczekał i zamilkł. Przystawiłem skrzynkę (okno było wysoko) i ostrożnie zajrzałem do pokoju. To był gabinet Zacharowa, ten z oświetlonym oknem. Zaglądam i widzę: na stole, papiery i zapalona lampa. A on sam siedział do mnie plecami, pisał coś, rwał i rzucał strzępy na podłogę. Czekałem długo, co najmniej godzinę, a on ciągle, pisał i rwał, pisał i rwał. Cały czas myślałem, jak tu podpatrzeć, co on tam pisze. Zastanawiałem się, czyby go nie aresztować? Ale nie miałem nakazu, a może on pisał jakiej głupstwa, rachunki czy coś. Siedemnaście po jedenastej (spojrzałem na zegarek) wstał i wyszedł z gabinetu. Długo nie wracał. Hałasował czymś w przedpokoju, potem zrobiło się cicho. Chciałem wleźć do środka i rzucić okiem na papiery, zdenerwowałem się i przez to straciłem czujność. Coś gorącego stuknęło mnie w plecy, uderzyłem czołem o parapet. A potem, kiedy się obracałem, oparzyło mi jeszcze bok i rękę. Patrzyłem na światło, więc nie widziałem, kto kryje się w ciemności, ale uderzyłem lewą ręką, tak jak mnie, uczył pan Masa, a potem jeszcze kolanem. Trafiłem w coś miękkiego. Ale nie chciało mi się uczyć, nie słuchałem pana Masy. A Zacharow wyszedł z gabinetu właśnie po mnie. Widać zauważył. Kiedy go uderzyłem, uskoczył i zaczął uciekać, chciałem go dogonić, ale przebiegłem tylko parę kroków i upadłem. Wstałem i znowu upadłem. Wyciągnąłem „buldoga” i trzy razy strzeliłem w powietrze – myślałem, że może któryś z grabarzy usłyszy. Niepotrzebnie strzelałem, pewnie tylko się wystraszyli. Trzeba było gwizdać. Nie pomyślałem, jakoś źle się czułem. Potem nie bardzo pamiętam. Czołgałem się na czworakach, upadałem. Za ogrodzeniem położyłem się, żeby odpocząć, i chyba zasnąłem. Kiedy się obudziłem, było mi zimno. Bardzo zimno. A przecież ubrałem się ciepło, specjalnie włożyłem pod płaszcz kamizelkę. Wyciągnąłem zegarek. Patrzę, a tu już po północy. Koniec, myślę, uciekł, łajdak. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o gwizdku. Zagwizdałem. Zjawili się szybko, w ciemności nie widziałem kto. Zabrali mnie stamtąd. Zanim doktor zrobił mi zastrzyk, nie wiedziałem, gdzie jestem. A teraz już lepiej. Tylko mi wstyd, że wypuściłem Rozpruwacza. Gdybym tak słuchał pana Masy… Eraście Pietrowiczu, chciałem jak najlepiej. Gdybym słuchał Masy, gdybym…

Dopisek:

Na tym stenografowanie przyszło zakończyć, ponieważ ranny, początkowo mówiący bardzo szybko i wyraźnie, zaczął tracić wątek i w końcu popadł w omdlenie, z którego się już nie ocknął. Doktor K.I. Moebius i tak był zdumiony, że Tulipanow mimo ran i znacznej utraty krwi trzymał się tak długo. Śmierć nastąpiła około szóstej rano. Doktor Moebius sporządził odpowiednią notatkę, w tej sprawie.

Podpułkownik korpusu żandarmerii Swierczynski. Stenografował i przepisał registrator kolegialny Arietki

Straszna noc.

A wieczór zaczął się tak miło. Idiotka po śmierci zrobiła się wprost cudowna – oczu nie mogłem oderwać. Po tej perłę sztuki dekoratorskiej nie było już sensu tracić czasu i natchnienia na służącą, zostawiłem ją w spokoju. Szkoda, oczywiście, ale tak czy inaczej nie uzyskałbym już wspanialszego kontrastu między zewnętrzną szpetotą a wewnętrznym Pięknem.

Najcieplej robiło mi się na duszy, kiedy myślałem, ile czynię dobrego: nie tylko ukazuję sympatycznemu chłopcu prawdziwe oblicze Piękna, ale też przy okazji uwalniam go od ciężaru, który nie pozwalał mu ułożyć sobie życia.

A skończyło się fatalnie.

Miłego chłopca zgubiła jego wstrętna profesja, nieustanne węszenie, śledzenie. Sam szukał śmierci, sam po nią przyszedł. To już nie moja wina.

Było mi go żal, więc wszystko wyszło nie tak, jak trzeba. Ręka zadrżała. Rany są śmiertelne, tego jestem pewien: słyszałem, jak uchodziło powietrze z przebitego płuca; drugi cios z całą pewnością trafił w lewą nerkę i leżącą poniżej okrężnicę. Ale chłopiec musiał bardzo nacierpieć się przed śmiercią. Nie daje mi to spokoju.

Wstyd. Nieładnie.

Nerwowy dzień

8 kwietnia, Wielka Sobota

Przy bramie skromnego cmentarza na Bożedomce, na wietrze i drobnym, obrzydliwym deszczyku, czekała, przestępując z nogi na nogę, grupa operacyjna: starszy agent Lalin, trzech młodszych agentów, fotograf z przenośnym amerykańskim kodakiem, pomocnik fotografa i policjant ze znaną w całej Moskwie wyżlicą Musią na smyczy. Wszystkich wezwano na miejsce nocnego zajścia telefonicznie i surowo zabroniono im podejmowania jakichkolwiek działań, dopóki nie przybędzie radca kolegialny. Dzielnie więc trzymali się rozkazu – nie robili nic i ziębli w wilgotnych objęciach paskudnego kwietniowego poranka. Nawet Musia, przypominająca teraz mokrą rudą szczotkę, wyraźnie straciła humor. Położyła długi pysk na błocie, ponuro marszczyła jasne brwi i raz czy drugi nawet cichutko zawyła, dostrajając się do panującej pod bramą atmosfery.

Lalin, doświadczony agent i w ogóle człowiek, który wiele już się w życiu napatrzył, miał w głębokiej pogardzie wszelkie kaprysy pogody; przedłużające się oczekiwanie jakoś go nie męczyło. Wiedział, że urzędnik do specjalnych poruczeń jest teraz w szpitalu, gdzie obmywają i ubierają ciało nieszczęsnego sługi bożego Anisija, jeszcze niedawno sekretarza gubernialnego Tulipanowa. Fandorin pożegna się z ulubionym asystentem, odmówi zdrowaśkę i migiem przygna na Bożedomkę. Raptem pięć minut drogi, a koni radcy kolegialnego pewnie nie ma nawet co porównywać do policyjnych szkap.

Ledwie Lalin zdążył o tym pomyśleć, kiedy przed spiżową cmentarną bramą stanęły rącze kłusaki w białych pióropuszach. Woźnica jak generał, cały w złotym szamerunku, kareta lśni mokrym czarnym lakierem, na drzwiczkach herb Dołgorukiego.

Fandorin zeskoczył na ziemię, resory zakołysały się miękko i ekwipaż odjechał na bok. Widać będzie czekał.

Twarz urzędnika była blada, oczy mocno błyszczały, ale baczny wzrok Lalina nie odkrył żadnych innych śladów niedawnych tragedii i nieprzespanych nocy. Przeciwnie – zdawało się nawet, że radca kolegialny kroczy znacznie raźniej i energiczniej niż zwykle. Lalin chciał podbiec z kondolencjami, ale spojrzał uważniej na mocno zaciśnięte wargi Fandorina i dał spokój. Bogate doświadczenie życiowe podpowiedziało mu, że zamiast się cackać, lepiej od razu przystąpić do rzeczy.

– Bez pana nie wchodziliśmy do mieszkania Zacharowa, według rozkazu. Przesłuchaliśmy tutejszych pracowników, ale żaden z nich nie widział doktora od wczorajszego wieczoru. Są tutaj, czekają.