Выбрать главу

– Gdzie mnie ciągniesz? Masz czym płacić? Nakarm mnie chociaż, albo lepiej – wypijmy.

Biedna, zagubiona owieczka. Prowadzę ją przez ciemne podwórze ku szopom i komórkom. Niecierpliwie szarpię jedne drzwi, drugie. Trzecie się poddają.

Wybranka losu dyszy mi w kark tle przetrawionym bimbrem i chichocze.

– Patrz no, do szopy lezie. Patrz no, jak go przypiliło. Cięcie skalpela i otwieram jej duszy wrota wolności. Wyzwolenie, jak poród, trzeba okupić wielkim bólem.

Ta, którą kocham teraz całym sercem, cierpi; chrypi i gryzie knebel, a ja głaszczę ją po głowie i pocieszam:

– Jeszcze chwilę.

Ręce zręcznie i czysto robią swoje. Nie potrzebuję światła, moje oczy widzą nocą nie gorzej niż w dzień.

Otwieram splugawioną powłokę ciała. Dusza umiłowanej siostry ulatuje, a ja zamieram w zachwycie nad doskonałością boskiego mechanizmu.

Kiedy z uśmiechem rozrzewnienia unoszę do twarzy gorącą bułkę serca, trzepoce się ono jeszcze jak wyłowiona z wody złota rybka, więc czułe całuję bajkową rybkę w otwarty pyszczek aorty.

Miejsce jest spokojne, nikt mi nie przeszkadza i tym razem hymn do Piękna płynie aż do końca, do ostatniego pocałunku w policzek. Śpij, siostro; twoje życie było podłe i straszne, kalałaś urodę świata, ale ja uczyniłem cię piękną.

* * *

A choćby taki kwiatek… Jego prawdziwe piękno odkrywa się nie na łące czy klombie, o nie! Róża zachwyca przypięta do gorsetu, goździk w butonierce, fiołek we włosach dziewczyny. Chwila tryumfu nadchodzi, kiedy kwiatek został już ścięty; jego prawdziwe życie nierozerwalnie wiąże się ze śmiercią. Podobnie jest z ciałem człowieka. Dopóki żyje, nie może w pełni ukazać zachwycających subtelności swojej budowy Pomagam mu zatryumfować. Jestem ogrodnikiem.

Nie, nie ogrodnikiem – ogrodnik tylko ścina kwiaty, ci ja tworzę z organów ciała wstrząsająco piękną kompozycję, powabną dekorację. W Anglii wchodzi w modę nieznany dotychczas zawód – dekorator, specjalista ozdabiający domy, witryny i świąteczne ulice.

Nie jestem ogrodnikiem; jestem dekoratorem.

Im dalej, tym gorzej

4 kwietnia, Wielki Wtorek, południe

Na nadzwyczajnej naradzie u moskiewskiego generała-gubernatora, księcia Władimira Andriejewicza Dołgorukiego, stawili się: oberpolicmajster, generał – major świty jego cesarskiej mości Jurowski; prokurator moskiewskiej izby sądowej, rzeczywisty radca stanu, szambelan Kozlatnikow; naczelnik policji kryminalnej, radca stanu Eichmann; urzędnik do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze, radca kolegialny Fandorin; detektyw do zadań nadzwyczajnych przy prokuratorze moskiewskiej izby sądowej, radca dworu Iżycyn.

– Fuj, panowie, co za pogoda! – Tymi słowami Władimir Andriejewicz otworzył tajną naradę. – Zwykłe świństwo. Chmury, wiatr, odwilż i błoto, a co najgorsze, rzeka Moskwa zaczyna występować z brzegów. Jeździłem na Zamoskworiecze – koszmar i groza. Woda podniosła się o trzy i pół sążnia! Wszystko zalane, aż do Piatnickiej. Na lewym brzegu też bajzel. Nieglinna całkiem nieprzejezdna. Wstyd, panowie! Na co to Dołgorukiemu na starość przychodzi!

Obecni westchnęli współczująco i tylko na twarzy detektywa pojawiło się lekkie zdumienie; jak zawsze spostrzegawczy książę raczył wyjaśnić:

– Widzę, panie… eee… Głagolew, tak? Nie, Bukwin.

– Iżycyn, wasza ekscelencjo – podpowiedział prokurator, ale nieco za cicho; w siedemdziesiątej dziewiątej wiośnie życia moskiewski wicekról (również tak nazywano Władimira Andriejewicza) miał niejakie kłopoty ze słuchem.

– Proszę wybaczyć staremu.-gubernator dobrodusznie rozłożył ręce. – Cóż, panie Pyżycyn, widzę, że nie jest pan zorientowany… Pewnie za niska ranga, ale skoro już mamy naradę… Otóż – podłużna, z obwisłymi kasztanowymi wąsami twarz księcia przybrała uroczysty wyraz – w samą Wielkanoc pierwszą stolicę cesarstwa uszczęśliwi wizytą najjaśniejszy pan. Przybędzie bez rozgłosu i ceremonii – żeby pokłonić się moskiewskim relikwiom. Zalecono mi nie uprzedzać mieszkańców, wizyta ma być niejako impromptu. Co jednak nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za poziom spotkania i ogólny stan miasta. Na przykład dziś rano, panowie, otrzymałem list od arcybiskupa Joannikija, metropolity moskiewskiego. Pisze, że cukiernicy przed świętami poszaleli: w witrynach i kramach piętrzą się bombonierki z Ostatnią Wieczerzą, Drogą Krzyżową, Golgotą i tak dalej. Czyste świętokradztwo! Będzie pan łaskaw – zwrócił się do oberpolicmajstra – jeszcze dziś polecić swoim ludziom, żeby jak najsurowiej likwidowali podobne skandale. Bombonierki zniszczyć, zawartość przekazać ochronce. Niech sobie sierotki podjedzą przy święcie. A kramarzy ukarać mandatem, żeby nie podkładali mi świni przed samą wizytą najjaśniejszego pana!

Generał-gubernator nerwowo poprawił nieco przekrzywioną kędzierzawą perukę i chciał coś jeszcze dodać, ale się rozkaszlał.

Niepozorne drzwi prowadzące do prywatnych apartamentów księcia błyskawicznie się otworzyły; bezszelestnie, na przygiętych nogach, w wojłokowych butach, wszedł chuderlawy staruch ze lśniącą łysą czaszką i ogromnymi bokobrodami – osobisty kamerdyner jego ekscelencji, Froł Grigorjewicz Wiediszczew. Jego niespodziewana obecność nikogo nie zdumiała. Wszyscy uznali za stosowne powitać go ukłonem czy przynajmniej skinieniem głowy, jako że Froł Grigorjewicz, mimo skromnego stanowiska, uznawany był w mieście za osobę wpływową, a nawet w pewnym sensie wszechmocną.

Wiediszczew szybciutko nakapał z flaszki do srebrnego pucharu jakiejś mikstury i kazał księciu wypić, po czym na powrót skrył się za drzwiami, nawet nie spojrzawszy na zebranych.

– Ciękuję, Froł, ciękuję, kochany – zacmokał w ślad za nim generał-gubernator, po czym poruszał chwilę podbródkiem, żeby dopasować szczęki, i dokończył już bez seplenienia. – Niech więc Erast Pietrowicz zechce nam wyjaśnić, dlaczego tak pilnie zwołał tę naradę. Wie pan przecież, serdeńko, że dla mnie liczy się teraz każda minuta. Zatem co znowu? Zatroszczył się pan, żeby plotki o tym paskudnym patroszeniu nie poszły w lud? Tylko tego brakowało w przeddzień wizyty najjaśniejszego pana…!

Erast Pietrowicz wstał i spojrzenia najwyższych stróżów porządku publicznego w Moskwie spoczęły na bladej, zdecydowanej twarzy radcy kolegialnego.

– Przedsięwzięliśmy odpowiednie środki, wasza ekscelencjo – zameldował Fandorin. – Wszyscy, którzy brali udział we wstępnej fazie śledztwa, zostali uprzedzeni o odpowiedzialności i zobowiązali się na piśmie do zachowania tajemnicy. Stróża, który odnalazł ciało, a który uchodzi za element skłonny do nieumiarkowanego picia i nieprzewidywalny, umieściliśmy tymczasowo w izolatce komendy żandarmerii.

– Znakomicie – pochwalił gubernator. – Więc po co ten pośpiech? Dlaczego prosił pan o obecność naczelników policji? Poradzilibyście sobie we dwójkę z Pyżycynem.

Erast Pietrowicz mimochodem rzucił okiem na detektywa, do którego zadziwiająco pasowało wymyślone przez księcia nazwisko, jednak teraz było mu nie do śmiechu.

– Wasza ekscelencjo, nie p-prosiłem, żeby wzywał pan naczelnika policji kryminalnej. Przestępstwo jest tak potworne, że wypada je zakwalifikować jako sprawę wagi państwowej; niezależnie od prokuratury zająć się nim powinien wydział operacyjny policji pod osobistym nadzorem oberpolicmajstra. Policji kryminalnej nie mieszałbym w to w ogóle, za dużo w niej przypadkowych ludzi – to raz.