– Mimo wszystko brzmi to fantastycznie. – Generał Jurowski pokiwał głową. – Kuba Rozpruwacz znika z Londynu, żeby nagle pojawić się w drewnianej szopie na Samotieku… Zresztą sam pan przyzna: żeby z powodu śmierci jakiejś prostytutki odwoływać wizytę najjaśniejszego pana…
Erast Pietrowicz zaczął najwyraźniej tracić cierpliwość, bo odpowiedział dość ostro:
– Pozwolę sobie przypomnieć waszej miłości, że sprawa Kuby Rozpruwacza kosztowała posadę szefa londyńskiej policji i nawet samego ministra spraw wewnętrznych, którzy nazbyt d-długo nie przydawali znaczenia zabójstwom „jakichś tam prostytutek”. Nawet jeżeli przyjmiemy, że pojawił się u nas własny, domorosły Wania Rozpruwacz, nie poprawia to sytuacji. Skoro raz spróbował krwi, nic go już nie powstrzyma. Wyobraźcie sobie, panowie, co będzie, jeżeli podczas wizyty najjaśniejszego pana morderca podrzuci nam taki prezencik jak dzisiaj? A w dodatku okaże się, że to nie pierwsza ofiara? Radosna Wielkanoc w starej stolicy…
Przerażony książę przeżegnał się, a generał rozluźnił szamerowany złotem kołnierz.
– Prawdziwy cud, że tym razem udało nam się zatuszować taki skandal. – Radca kolegialny pogładził dłonią czarne wąsiki. – Chociaż kto wie, na jak długo…
Zapanowało głuche milczenie.
– Zrobi pan, jak zechce, Władimirze Andriejewiczu – odezwała się z uchylonych drzwi głowa Wiediszczewa – ale on ma rację. Niech pan pisze do ojczulka cara. Tak a tak, głupio wyszło. Na pohybel naszym planom, dla spokoju waszej wysokości pokornie prosimy nie wybierać się do nas do Moskwy z wizytą.
– Oj, dobry Boże… – Głos gubernatora zadrżał żałośnie.
Iżycyn wstał i z oddaniem wpatrując się w szefostwo, zaproponował:
– Wasza ekscelencjo, może wytłumaczymy się wyjątkowo paskudną powodzią? To już przecież, jak mówią, wola nieba.
– Brawo, Pyżycyn, brawo! – Książę się rozpromienił. – Masz łeb na karku. Tak właśnie napiszę. Żeby tylko dziennikarze nie wywęszyli dzisiejszego trupa.
Śledczy rzucił Fandorinowi protekcjonalne spojrzenie i usiadł, ale już nie tak jak przed chwilą – połową pośladka na rożku krzesła – tylko wygodnie, jak równy pośród równych.
Jednak ulgę, która odmalowała się na twarzy jego ekscelencji, niemal natychmiast zastąpiło przygnębienie.
– To na nic! Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Skoro Erast Pietrowicz powiedział, że na tym morderstwie się nie skończy, będą kolejne. On rzadko się myli.
Fandorin zrobił zdumioną minę i uniósł sobolą brew: ach, tak, czyli czasami się mylę?
Wówczas oberpolicmajster sapnął, wstydliwie opuścił głowę i wymamrotał:
– Nie wiem, czy będą kolejne, ale to, niestety, nie było pierwsze. Moja wina, Władimirze Andriejewiczu, moja wielka wina, zlekceważyłem sprawę, nie chciałem zawracać panu głowy głupstwami. Dzisiejsze morderstwo wyglądało bardzo prowokacyjnie, więc postanowiłem zameldować na okoliczność wizyty najjaśniejszego pana. Lecz w ostatnim czasie przypadki bestialskich morderstw prostytutek i żebraczek stały się jakby częstsze. Chyba jeszcze przed postem zameldowano mi, że na Sielezniewskiej znaleziono żebraczkę z brzuchem rozpłatanym na strzępy. A wcześniej na Suchariewce prostytutkę z wyciętą wątrobą. Na żebraczkę machnęli ręką, szkoda czasu, a co do prostytutki przyjęli, że jej alfons w pijanym widzie złapał za nóż. Wsadzili chłopaka, ale dotąd się nie przyznał, idzie w zaparte.
– Antonie Dmitrijewiczu, jak pan mógł! – gubernator klasnął w dłonie. – Gdyby tak zaraz wszcząć śledztwo i poinformować Erasta Pietrowicza, może już byśmy mieli tego łajdaka! I wizyty nie trzeba by przekładać!
– Ależ, wasza ekscelencjo, przecież nie zrobiłem tego na złość. Sam pan wie, co to za miasto, ludzie parszywi, dzień w dzień wyprawiają takie hece! Z byle głupstwem zaraz lecieć do waszej ekscelencji! – Generał tłumaczył się prawie płaczliwym głosem i szukając poparcia, obejrzał się na kolegów z prokuratury, ale Kozlatnikow patrzył nań karcąco, a zdegustowany Iżycyn pokręcił głową.
Radca kolegialny przerwał wynurzenia generała krótkim pytaniem:
– Gdzie zwłoki?
– Na Bożedomce, niby gdzie mają być? Grzebią tam wszystkie szumowiny i włóczęgów bez dokumentów. Najpierw, jeśli nie zmarli śmiercią naturalną, odwożą do policyjnej kostnicy, do Jegora Willemowicza, a potem na pobliski cmentarz. Taka procedura.
– Trzeba przeprowadzić ekshumację – powiedział, krzywiąc się z obrzydzenia, Fandorin. – Niezwłocznie. Sprawdzić w rejestrze cmentarza, które osoby płci żeńskiej w ostatnim czasie… p-powiedzmy, od Nowego Roku… przywieziono ze śladami nienaturalnej śmierci. I ekshumować. Porównać protokoły. Sprawdzić, czy nie było innych podobnych przypadków. Ziemia jeszcze nie odtajała, ciała powinny być nieźle zachowane.
– Wydam odpowiednie zarządzenia – zapewnił prokurator. – Leontiju Andriejewiczu, proszę się tym zająć. – I z szacunkiem zapytał: – A pan, Eraście Pietrowiczu, nie zechce nam towarzyszyć? Pańska obecność byłaby bardzo wskazana.
Iżycyn spoglądał ponuro – najwyraźniej obecność radcy kolegialnego nie wydawała mu się aż tak nieodzowna.
Fandorin nagle pobladł. Przypomniał sobie poranny haniebny atak mdłości. Przez chwilę walczył ze sobą, po czym złożył broń.
– Przyślę do pomocy Leontijowi Andriejewiczowi m-mojego asystenta Tulipanowa. Myślę, że to powinno wystarczyć.
Niewdzięczne zadanie kończyli po ósmej wieczorem, już przy świetle pochodni.
Atramentowe niebo uraczyło ich na pożegnanie zimną mżawką. Cmentarny pejzaż, i tak już wystarczająco ponury, doszedł do tego stadium ohydy, że chciało się paść do któregoś z rozkopanych grobów i zaryć w matce-ziemi, byle tylko nie widzieć błotnistych kałuż, rozmiękłych kopczyków i pochylonych krzyży.
Dowodził Iżycyn. Kopało sześciu: dwóch porannych stójkowych, włączonych do śledztwa, żeby nie rozszerzać kręgu wtajemniczonych, dwóch doświadczonych żandarmów i dwóch grabarzy z Bożedomki, bez których tak czy owak nie można się było obejść. Początkowo odrzucali lepkie błoto łopatami, a kiedy żelazo uderzyło w zamarzniętą ziemię, chwycili za oskardy. Cmentarny stróż pokazywał, gdzie kopać.
Od stycznia 1889 roku w rejestrze policyjnej kostnicy czternaście wpisów dotyczących przyjęcia kobiecych ciał opatrzono adnotacją: „Śmierć w wyniku ran ciętych i kłutych”. Teraz nieboszczki wyciągano ze skromnych mogiłek i wleczono z powrotem do kostnicy, gdzie badali je doktor Zacharow i jego asystent Grumow, młody gruźlik z kozią, jakby przylepioną bródką i nader do niej pasującym cienkim, beczącym głosem.
Anisij Tulipanow zajrzał tam raz i doszedł do wniosku, że wystarczy – lepiej już postać na wietrze, w szarej kwietniowej mżawce. Jednak po godzinie czy dwóch, zmarznięty i przemoknięty, a przy okazji nieco znieczulony, znów skrył się w prosektorium i przysiadł na ławce w kącie. Tam znalazł go stróż Pachomienko i zaprosił biedaka na herbatę.
Stróż okazał się sympatycznym staruszkiem. Na dobrej, wygolonej twarzy promyczki wesołych zmarszczek ciągnęły się od jasnych, dziecięcych oczu ku skroniom. Mówił śpiewną ludową gwarą, aż miło było posłuchać, tylko czasami wstawiał małorosyjskie słowa.
– Do roboty na cmentarzu odciski na sercu potrzebne – mamrotał cicho, patrząc ze współczuciem na Tulipanowa. – Toż każdy człek podupadnie na duchu, jak mu dzień w dzień pokazywać: patrz, rabie boży, i tobie przyjdzie tak gnić. Ale Pan Boh miłosierny daje grabarzowi odciski na rękach, żeby mięsa do kości nie zdarł, a tym, co z biedą ludzką robią, odciski na sercu. Żeby się nie zdarło. I ty, paniczu, przywykniesz. Pierwej, widziałem, cały zielony jak łopuch, a teraz chlipiesz herbatkę i bułeczkę pojadasz. Niczaho, przywykniesz. Jedz, jedz…