Posiedział Anisij z Pachomienką, który z niejednego pieca chleb jadł i niejedno widział, posłuchał jego miarowych, niespiesznych opowieści – o pielgrzymkach do miejsc świętych, o dobrych i złych ludziach, i dusza mu odtajała, serce okrzepło. Teraz niestraszne już były czarne doły, trumny z desek, szare całuny.
Dzięki gadatliwości stróża, domorosłego filozofa, wpadł na pewien pomysł, który z nawiązką opłacił ten bezsensowny dzień spędzony na cmentarzu.
A było to tak.
Pod wieczór, przed siódmą, do kostnicy przyciągnięto ostatnie z czternastu ciał. Raźny Iżycyn, przewidująco wyposażony w solidne myśliwskie buty i podgumowaną pelerynę z kapturem, zawołał przemokniętego Anisija na podsumowanie rezultatów ekshumacji.
W prosektorium Tulipanow zacisnął zęby, opancerzył serce odciskami i rzeczywiście – pomogło: chodził między stołami, patrzył na mało pociągające nieboszczki i słuchał wywodów eksperta.
– Te trzy ślicznotki można zabrać z powrotem: numer dwa, osiem i dziesięć. – Zacharow nonszalancko wskazywał palcem. – Grabarze wszystko pokiełbasili. Z pretensjami proszę do nich. Sam przeprowadzam sekcje tylko w wyjątkowych przypadkach, w reszcie dłubie Grumow. Za kołnierz nie wylewa, to i pisze potem w ekspertyzie, co mu tylko pijacka fantazja podsunie.
– Co też pan opowiada, Jegorze Willemowiczu! – zabeczał urażony asystent z kozią bródką. – Nawet jeżeli pozwalam sobie łyknąć na rozgrzewkę, to tylko kropelkę, dla zdrowia i na nerwy. Grzech tak gadać, Bóg mi świadkiem.
– Idźże, idźże! – Nieokrzesany lekarz machnął na niego ręką i kontynuował raport. – Numer pierwszy, trzeci, siódmy, dwunasty i trzynasty też was nie zainteresują. Klasyka: „nożyk pod żebra” albo „szeroki uśmiech brzytwą”. Czysta robota, żadnych dłuższych zabaw. Te też zabierajcie. – Jegor Willemowicz wypuścił kłąb gryzącego dymu i pieszczotliwie poklepał potworną siną babę po rozprutym brzuchu. – A tę śpiącą królewnę i pozostałe cztery jeszcze sobie zostawię. Trzeba sprawdzić, na ile fachowo je sprawiono, jak ostrym nożem i tak dalej. Na oko zaryzykuję stwierdzenie, że w numerach czwartym i czternastym maczał palce nasz dobry znajomy. Tylko widać spieszył się albo ktoś go spłoszył, nie dali człowiekowi zabawić się jak trzeba.
Lekarz uśmiechnął się szeroko, nie rozwierając zębów, w których zaciskał fajkę.
Anisij sprawdził w rejestrach. Wszystko się zgadzało: czwarta to żebraczka Maria Kosaja z Małej Triochswiackiej, czternasta – prostytutka Zotowa ze Swinińskiej. Właśnie te, o których wspominał policmajster.
Wyszedł na powietrze, gdzie grabarze palili skręty.
– I co, paniczu, nie darmo kopaliśmy? – zapytał Pachomienko. – Czy jeszcze pokopiemy?
– A co tu jeszcze kopać? – odpowiedział szybko Anisij. – Koniec. Aż dziwne. W całej wielkiej Moskwie zarżnęli przez miesiąc ledwie dziesięć ulicznic. A w gazetach piszą, że mieszkamy w niebezpiecznym mieście.
– Et, dziesięć – prychnął stróż. – Też mi gadanie. To tylko te z nazwiskiem. A jak bez nazwisk przywożą, rzucamy do dołów.
Anisij się wzdrygnął.
– Jakich znowu dołów?
– A co? – zdumiał się Pachomienko. – Pan dochtor nie mówił? Pidemo, sam pobaczysz.
Zaprowadził Anisija w najdalszy koniec cmentarza i pokazał długi dół, lekko przysypany po wierzchu ziemią.
– Ce z kwietnia. Tylko co zaczęli. A tamoj z marca, wże zasypany. – Wskazał podłużny pagórek. – Tam z lutego, tam styczniowy. A co przedtem, nie wiem, nie robiłem tu jeszcze. Od Trzech Króli tu robię, jak z Pustyni Optyńskiej przyszedłem, z pielgrzymki. Przede mną był Kuźma. Nie znałem go, tego Kuźmy. Na Boże Narodzenie strzelił parę głębszych, wpadł do otwartego grobu i złamał kark. Ot, taką mu śmierć dał Pan Boh. Kopał groby, aż jego ugrobiło. Pan Boh lubi, oj, lubi, pośmiać się nad naszym cmentarnym ludkiem. Za dozorców tu dla Niego robimy. Jeden nasz grabarz, Tiszka, w wilię Jordanu…
– I co, dużo bezimiennych zakopują w tych dołach? – przerwał gadule Anisij, który z miejsca zapomniał o przemoczonych butach i zimnie.
– Ta bohato. Tylko za zeszły miesiąc będzie z tuzin, jak nie lepiej. Człowiek bez nazwiska jak pies bez obroży. Choć do rakarza wlecz, nic nikomu do tego. Jak kto nazwisko stracił, żaden już z niego człowiek.
– A były tam jakieś mocno pocięte? Stróż boleśnie wykrzywił poczciwą twarz.
– A któż je tam, ptaszynki, będzie oglądać? Dobrze jeszcze, jak diak od świętego Jana pacierz jaki odbębni, albo i ja, grzeszny, Wieczne odpoczywanie zaśpiewam. Oj, liudy, liudy…
No i masz go, detektywa do zadań nadzwyczajnych, masz pedanta – pomyślał złośliwie Anisij. Taką gratkę przeoczył…
Machnął ręką na stróża: wybacz, ojczulku, na mnie pora. Do biura przy kostnicy pomknął biegiem.
– Zbierać się, chłopcy! – krzyknął z daleka. – Mamy jeszcze robotę! Brać oskardy, łopaty i za mną!
Podszedł tylko młodziutki Lińkow. Stary stójkowy Pribłudko nadal siedział, a żandarmi odwrócili się plecami. Zmachali się, umęczyli, od kiedy to policja cmentarze przekopuje, i zresztą szef nie ich, i wygląda jakoś niepoważnie. Ale Tulipanow już poczuł urzędowe natchnienie i zmusił policjantów, żeby ruszyli się z miejsca.
I zmusił, jak się okazało, nie na próżno.
Późną nocą, bo dawno już minęła dwunasta, Tulipanow siedział u szefa na Małej Nikickiej (śliczna oficyna, sześć pokoi, kaflowe holenderskie piece, oświetlenie elektryczne, telefon), jadł kolację i rozgrzewał się grogiem.
Grog był specjalny, z japońskiej wódki sake, czerwonego wina i suszonych śliwek, przygotowany według receptury człowieka Wschodu, Masahiro Sibaty, krócej Masy, osobistego lokaja Erasta Pietrowicza. Skądinąd zachowaniem i sposobem wysławiania się Masa mało przypominał lokaja. Do Fandorina odnosił się jak do równego sobie, a Anisija za grosz nie poważał. Tulipanow przerabiał pod jego nadzorem swoją porcję ćwiczeń fizycznych i niemało wycierpiał od surowego nauczyciela zniewag, tortur i pospolitych kopniaków, sprytnie zakonspirowanych jako lekcje japońskiego mordobicia. Anisij wykręcał się jak mógł od wstrętnej bisurmańskiej nauki, ale z szefem nie było dyskusji. Skoro Erast Pietrowicz kazał mu opanować chwyty dżudo, musiał tego dokonać, choćby miał skończyć jako mokra plama. Tyle że sportsmenem Tulipanow był żadnym, już prędzej mokrą plamą.
– Robiś co rano śro prysiadów? – zapytał groźnie Masa, kiedy Anisij przegryzł cośkolwiek i zaczerwienił się od grogu. – Warisz dronią po drośku? Pokaś dronie.
Dłonie schował Tulipanow za plecy, jako że mało pociągało go uderzanie nimi po tysiąc razy dziennie w „drosiek”, specjalny żelazny drąg. Twarde odciski na kantach dłoni nijak nie rosły i Masa przy każdej okazji ostro mu to wyrzucał.
– Podjadł pan? To teraz proszę z raportem do Erasta Pietrowicza – zaordynowała Angelina i sprzątnęła ze stołu, pozostawiając tylko srebrną wazę z grogiem i kubki.
W Angelinę można się było zapatrzyć: jasnoblond włosy splecione w gruby warkocz zwinięty na karku, gładka biała cera, wielkie szare oczy patrzące poważnie, i jakby światło z nich na świat spływało. Niezwykła kobieta, rzadko się takie zdarzają. A już na Tulipanowa, kłapouchą paskudę, w życiu taka łabędzica nie spojrzy. Za to Erastowi Pietrewiczowi nic nie brakuje i od kobiet ledwie się opędza. W ciągu trzech lat asystentury Tulipanowa już kilka flam przewinęło się przez oficynę na Małej Nikickiej, ale taka prosta, miła i jasna jak Angelina jeszcze się nie zdarzyła. Żeby tak została na dłużej… A najlepiej – na zawsze.