Выбрать главу

– Dziękuję, Angelino Samsonowno – powiedział Anisij, odprowadzając wzrokiem wysoką postać.

Królewna, czysta królewna, chociaż zwykła mieszczka z urodzenia. I szefowi zawsze trafiają się jak nie królewny, to księżniczki. Nic dziwnego – taki człowiek.

Angelina Kraszeninnikowa pojawiła się na Małej Nikickiej przed rokiem. Erast Pietrowicz pomógł jej, sierocie, w pewnej trudnej sprawie, więc do niego przylgnęła. Widać chciała się odwdzięczyć, jak umiała, a umiała tylko kochać. Nie bardzo już wiedzieli, jak kiedyś mogli bez niej żyć. Kawalerska kwatera radcy kolegialnego zmieniła się w przytulne, ciepłe, pełne serdeczności mieszkanie. Anisij i wcześniej lubił tutaj przychodzić, a teraz wręcz uwielbiał. I szef przy Angelinie jakby zmiękł, wysubtelniał. Dobrze mu to zrobiło.

– W porządku, Tulipanow. Syty, podpity, niech pan wreszcie opowiada, coście tam z Iżycynem wykopali.

Erast Pietrowicz wyglądał podejrzanie niepewnie. Aha – pojął Tulipanow – wstyd mu, że nie pojechał na cmentarz, że posłał mnie samego. Drobiazg, Anisij mógł się tylko cieszyć; choć raz udało mu się uchronić ukochanego szefa od niepotrzebnych nerwów.

Bo i przecież szef dbał o niego jak nikt: służbowe mieszkanie, przyzwoita pensja, ciekawa praca. I najważniejsze, za co Tulipanow nigdy nie zdoła się odwdzięczyć – siostra Sońka, nieszczęsna idiotka. Teraz Anisij jest już o nią spokojny, sam idzie na służbę, a gospodyni Fandorina, Pałaszka, wszystko przy niej zrobi, nakarmi, dopieści. Kocha ją i rozpuszcza. Przeprowadziła się nawet do Tulipanowów. Wpadnie na godzinkę czy dwie pomóc Angelinie w domu i z powrotem do Sońki. Dobrze, że Anisij kwateruje o dwa kroki, na Granatnej.

Raportować zaczął spokojnie, opłotkami.

– Jegor Willemowicz ustalił, że nad dwiema denatkami znęcano się po śmierci. Żebraczka Maria Kosaja, zamordowana w niewyjaśnionych okolicznościach jedenastego lutego, ma poderżnięte gardło i rozpruty brzuch; wątroby brak. Pannie lekkich obyczajów Aleksandrze Zotowej, zamordowanej piątego lutego (przypuszczalnie przez sutenera Dzapojewa), również poderżnięto gardło i wycięto wątrobę. Kolejna – Cyganka Marfa Żemczużnikowa, zabita nie wiadomo przez kogo dziesiątego marca – to przypadek wątpliwy: gardło całe, brzuch rozpruty, ale wszystkie organy na miejscu.

Tu Anisij mimochodem zerknął w bok i zamilkł.

W drzwiach, z ręką na piersi, stała Angelina i wpatrywała się w niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.

– Dobry Boże. – Przeżegnała się. – Co też pan opowiada, Anisiju Pitirimowiczu… Zgroza…

Szef obejrzał się niezadowolony.

– Gela, idź do siebie. To nie dla t-twoich uszu. Pracujemy.

Piękna kobieta potulnie wyszła, a Anisij spojrzał na szefa z wyrzutem. Niby racja, Eraście Pietrowiczu, ale można by delikatniej. W żyłach Angeliny Samsonowny nie płynie oczywiście błękitna krew, gdzie jej do pana, ale, dalibóg, żadna panna szlachcianka do pięt jej nie dorasta. Inny zaraz by taką perłę poprowadził do ołtarza, nie pogardził okazją. Gdzież, jeszcze by Bogu podziękował!

Ale głośno Anisij nic nie powiedział, zabrakło mu odwagi.

– Ślady gwałtu? – zapytał rzeczowo szef, nie zwracając uwagi na mimikę asystenta.

– Jegor Willemowicz nie zdołał ustalić. Ziemia zamarznięta, jednak upłynęło sporo czasu. Ale nie to jest najważniejsze!

Anisij zrobił efektowną pauzę i przeszedł do głównej rewelacji.

Opowiedział, jak na jego polecenie rozkopano tak zwane doły – zbiorowe groby bezimiennych zmarłych. Przebadano ogółem ponad siedemdziesiąt ciał. Na dziewięciu, w tym jednym męskim, znaleziono wyraźne ślady przemocy Podobne do odkrytych rano w szopie: ktoś, kto dobrze znał anatomię i dysponował narzędziem chirurgicznym, z zapałem pastwił się nad ciałami.

– A najciekawsze, szefie, że trzy z tych ciał wyciągnęliśmy z zeszłorocznych dołów! – zameldował Anisij i skromnie dorzucił: – Kazałem na wszelki wypadek rozkopać doły z listopada i grudnia.

Erast Pietrowicz słuchał pomocnika uważnie, ale teraz aż poderwał się z krzesła.

– Jakiego listopada, jakiego grudnia?! Niemożliwe!

– Też byłem zaskoczony. Niezłą mamy policję, prawda? Tyle miesięcy bestia grasuje po Moskwie, a my siedzimy jak trusie! Ginie jakiś wyrzutek społeczeństwa, więc policji nic do tego – zakopać i do widzenia. Zrobi pan, jak zechce, szefie, ale na pańskim miejscu natarłbym uszu i Jurowskiemu, i Eichmannowi.

Ale szef był zbyt zdenerwowany, żeby go słuchać.

– Niemożliwe, nie w g-grudniu, i tym bardziej nie w listopadzie! W tym czasie był jeszcze w Londynie!

Tulipanow zamrugał oczami, nie rozumiejąc, co ma do rzeczy Londyn. Erast Pietrowicz nie zdążył zapoznać go z hipotezą o Kubie Rozpruwaczu.

Fandorin zaczerwienił się i przypomniał sobie, z jakim wyrzutem spojrzał na księcia Dołgorukiego, kiedy ten zauważył, że urzędnik do specjalnych poruczeń rzadko się myli.

A mylisz się, Eraście Pietrowiczu, i to jak jeszcze się mylisz!

* * *

Zrealizowałem upragnione postanowienie. Sama Opatrzność pomogła mi tak szybko wprowadzić je w życie; tak, sama Opatrzność.

Cały dzień przepełniało mnie uniesienie i poczucie bezkarności – po wczorajszej ekstazie.

Deszcz i błoto, w dzień miałem sporo pracy, ale wcale nie jestem zmęczony. Dusza śpiewa, wyrywa się na świat, błąka po okolicznych ulicach i zaułkach.

Znowu wieczór. Idę Protopopowską w stronę Kałanczowki. Stoi tam baba, wiejska baba, targuje się z woźnicą. Nie dogadali się, zaciął konie, a ona dalej drepce w miejscu. Patrzę – ma wielki, rozdęty brzuch. Jest w ciąży, i to co najmniej w siódmym miesiącu. Serce mi zamarło: sama włazi w ręce.

Podchodzę bliżej; wszystko się zgadza. Jest dokładnie taka, jak trzeba. Brudna, szerokopyska. Wyleniałe brwi i rzęsy, pewnie kiła. Trudno wyobrazić sobie stworzenie bardziej urągające idei Piękna.

Zagajam rozmowę. Przyjechała ze wsi odwiedzić męża. Jest majstrem w Arsenale.

Wszystko idzie śmiesznie prosto. Mówię, że Arsenał jest niedaleko, że ją podprowadzę. Nie boi się – jestem dzisiaj kobietą. Prowadzę ją przez zapuszczone działki nad staw przy Cesarskich Sadach. Ciemno i pusto. Kiedy idziemy, baba skarży się na ciężkie życie na wsi. Jest mi jej żal.

Stajemy na brzegu. Mówię, żeby się nie bała, że czeka ją wielka radość. Patrzy na mnie tępo. Umiera w milczeniu, tylko świst powietrza w gardle i bulgot krwi.

Muszę natychmiast rozłupać muszlę i odnaleźć perłę. Nie czekam, aż skończą się drgawki.

Niestety. Rozczarowanie. Kiedy trzęsącymi się z radosnej niecierpliwości dłońmi otwieram nadciętą macicę, ogarnia mnie obrzydzenie. Płód jest wstrętny i w niczym nie przypomina perły. Wygląda, wypisz wymaluj, jak potworki zalane spirytusem w słojach na katedrze profesora Linza. Wampirek. Rusza się, otwiera myszowaty ryjek. Zdegustowany, odrzucam go, byle dalej.

Wniosek: człowiek, tak jak kwiat, musi rozkwitnąć, żeby stać się pięknym. Teraz rozumiem, dlaczego dzieci nigdy nie wydawały mi się piękne – karzełki z nieproporcjonalnie wielką głową i niedorozwiniętym układem rozrodczym.

Moskiewska policja kryminalna obudziła się – wczorajsza dekoracja obwieściła w końcu moje przybycie. Zabawne. Jestem sprytniejszy i silniejszy, nigdy mnie nie złapią. „Jakiż artysta ginie” – powiedział Neron. To o mnie.