Выбрать главу

Bo pierwszorzędną rolę w aktywizacji engramu odgrywają ludzkie uczucia, myśli i wspomnienia. Człowiek może tęsknotą swoją ściągnąć przeszłość z "nieba" na ziemię; myśli jego krążąc uporczywie koło zdarzeń minionych, ułatwiają im powrót w sferę rzeczywistości: przywołują echo. Dlatego "pogłos" spraw upłynionych tym silniejszy, im głębsza tęsknota za niemi i im świeższy engram. Najłatwiej wywabić echa niedawnej przeszłości.

Im dalej wstecz w perspektywę czasu, tym trudniejsza odnowa, Engramy rzeczy dawno przebrzmiałych nie łakną zda się reprodukcji. Wygląda na to, że w miarę oddalania się od nas w czasie, moc ich słabnie. Najsilniejsza jest tendencja do powrotu wkrótce po rozegraniu się zdarzenia; potem wątleje, rozwadnia się, wreszcie wygasa.

Szatera doświadczył tego w dwóch dotyczących go blisko wypadkach: zaktywizowane przez jego upartą myśl engramy odtworzyły częściowo parę razy chwile minione lecz potem wyczerpawszy się zaczęły płowieć, mętnieć, aż zgłuchły.

Lecz Szatera pragnął mieć przeszłość przed oczyma ciągle żywą, ciągle pulsująca krwią chwili bieżącej, wiecznie aktualną, chciał mieć ją bez przerwy tuż przy sobie, codziennie, na zawołanie, niby kochankę posłuszną na każde skinienie. Tymczasem ona, znużona i wyczerpana, wymykała mu się z kochających ramion i kryła za kotarami zaświatów.

Pozostaly mu tylko rocznice, owe dziwne lata, dnie i godziny, w które dzięki tajemniczej umowie między światem tym i tamtym powracają "z nieba na ziemię" ludzie, zdarzenia i rzeczy umarłe. Co je do nas sprowadza — wzmożona tęsknota i myśli żyjących, czy prawo periodycznego nawrotu oparte na pitagorejskich stosunkach liczbowych, utajonych głęboko w budowie wszechświata — nie wiadomo. Lecz, że rocznice wskrzeszają przeszłość, aktywizując jej engramy — to pewne. Zbiorowa tęsknota pewnych zrzeszeń ludzkich posiada niewątpliwie większą moc "wywabiania", niż wysiłek myślowy choćby niezwykłej jednostki...

Dlatego naczelnik Zaklicza, który nazwał rocznicę Zaduszkami zdarzeń, postanowi wyglądać cierpliwie ich nadejścia. Siła jego myśli i tęsknot wystarczyła tylko na wywołanie kilkukrotnego echa, bo i jego moc duchowa, jak wszystko na świecie miała swe granice. Teraz musiał czekać na pomoc innych, na zbiorową współpracę towarzyszy ziemskiej wędrówki, którzy w rocznicę ważnych dlań zdarzeń przyczynić się mieli do ich wskrzeszenia swą myślą i wspomnieniami...

Tymczasem życie skróciło mękę wyczekiwania i zesłało mu w darze wypadek straszliwy, zdolny do wypalenia na kliszach zaświata obrazów trwałych i soczystych.

Był nim pamiętny karambol na stacji w Zakliczu w dniu 8 lipca 1920 r. Wskutek karygodnej pomyłki funkcjonarjusza z wieży nr 2, który wystawił na semaforze niewłaściwy sygnał "wolnego wjazdu", nastąpiło zderzenie osobowego z Pochmarza i pośpiesznego z Wygnanki. Natarcie tego ostatniego na stojący już przed peronem pociąg osobowy było tak gwałtowne, że obie maszyny wtargnąwszy nawzajem w swe organizmy, zaryły się jedna w drugą i utworzyły chimeryczny stop nastroszony konwulsyjnie powykręcanemi kikutami żelaza. Osiem wagonów pociągu napadniętego, a dziesięć ze strony atakującego uległo zupełnemu zniszczeniu; pozostała z nich tylko zmieszana dziko z krwawymi szczątkami ciał ludzkich duśba żelaza i drzewa.

Straty w ludziach były potworne: zginął niemal cały personel pospiesznego, 10 funkcjonarjuszy, którzy pełnili służbę przy osobowym i 100 pasażerów.

Dworzec w Zakliczu sprawiał przez parę następnych dni wrażenie szpitala lub pobojowiska. Zewsząd dochodziły jęki i skargi ofiar, w powietrzu unosiła się mdła woń jodoformu, na peronie i w poczekalniach bielały sposoczone krwią płaszcze felczerów i lekarzy. Szatera chodził z kąta w kąt jak struty, zatykając nerwowo uszy lub zamykał się u siebie w biurze stacyjnym. Nikt tak silnie nie odczuł katastrofy jak on. Wymizerniał, wychódł i jak szkielet chodził pomiędzy ludźmi.

Lecz gdyby komuś udało się było wtedy zajrzeć w głąb jego duszy, przekonałby się. ze straszliwy wypadek wytrawił w niej tylko pewne, ściśle określone szczegóły. Jednym z nich był obraz maszynisty, który prowadził pociąg pospieszny — obraz poprzedzający o parę sekund moment zdarzenia. Szatera widział twarz tego człowieka w krytycznej chwili — twarz szarą, niemal ziemistą z oczyma wyskakującemi z oczodołów, i śledził gest jego ręki zaciśniętej w beznadziejnym wysiłku na korbie hamulca. Potem, już w ostatniej sekundzie spostrzegł coś, czego nigdy nie umiał sobie wytłumaczyć. Maszynista nagle uśmiechnął się, odjął rękę od przyrządu i uczynił nią ruch lekceważenia. Równocześnie niemal wyrosła obok niego na platformie maszyny druga, trochę zatarta w konturach lecz zupełnie doń podobna postać ludzka i z tym samym lekceważącym wszystko uśmiechem odwróciwszy się od kotła, zaczęła schodzić po stopniach w dół... W tej chwili nastąpiła detonacja...

Wśród piekielnego łomotu i trzasku, wśród chaosu spiętrzonych wozów, wężowiska sprzętów, ludzi, rzeczy mignęła przed oczyma Szatery sylweta młodej pani w czerwonym szalu. Nieszczęśliwa usiłowała ratować się ucieczką, wyskakując przez okno jednego z przedziałów. Lecz skok był fatalny, uderzywszy głową o latarnię międzytorową, zginęła na miejscu... Wtedy przyszedł moment końcowy — najstraszliwszy w swym ponurym uroku.

Z pod kół jednego z wagonów wyrzucona niby krąg żelazny z pasów transmisji wypadła i potoczyła się ku niemu cudna, dziewczęca główka w otoczu jasnych, złotoblond włosów. Nagle ujrzał u stóp swoich parę przepięknych, fjołkowych oczu, które śmierć zawlokła już szkliwem martwoty i parę warg rozchylonych, podobnych płatkom róży. Szatera pochylił się ku tej umęczonej głowie, wziął ją ostrożnie w obie dłonie niby relikwię i przycisnął usta do jej ust zbielałych...

Wtedy uczuł na wargach ból i posmak krwi. Zaciśnięte jej zęby, drobne, o połyskach perłowych ząbki rozwarły w chwili pocałunku i skurczem agonji zamknęły z powrotem. Szatera wyszarpnął usta z miłosnej uwięzi i wstrząsany dreszczami grozy wypuścił z rąk głowę kochanki. W oczach po ciemniało mu, świat zawirował pod nogami i bez pamięci zwalił się na szyny. Gdy odzyskał przytomność, znoszono już zabitych i rannych...

W miesiąc po katastrofie obudziły się na stacji w Zakliczu posępne jej echa.

Zaczęło się od podejrzanych cieni na ścianie magazynów przy torze pierwszym. Szatera spostrzegł je po raz pierwszy 10 sierpnia w chwili przejazdu towarowego ze Zwijachla. Cienie rzucone wtedy przez przesuwające się mimo budynków wagony nie odpowiadały im wcale pod względem wymiarów i kształtów; to, co ujrzał na ścianie magazynów, wyglądało raczej na projekcję spiętrzonej dziko barykady, niż na cień wozów w zwykłej normalnej pozycji; zwykle symetryczne, prostokątne kontury wagonów załamały się w swem cienistem odbiciu w zwichrzoną, niespokojną linię, pełną uskoków, wyrw i przepuklin.

Najdziwaczniej wypadł cień parowozu z jaszczykiem: maszyna wyglądała w tej kapryśnej interpretacji jakby podwójnie: można w niej było rozróżnić całkiem dokładnie parę kominów. Projekcja pociągu sprawiała wrażenie złośliwej karykatury...

Już ten pierwszy objaw, który powtórzył się kilka razy w odstępie kilkudniowym, dawał dużo do myślenia. Wkrótce miały przyjść znaki inne, wymowniejsze...

W któryś wieczór pod koniec sierpnia zaobserwował Szatera zagadkowy fenomen podczas wjazdu osobowego z Żuławy. Zajeżdżający na stację w zwolnionym tempie pociąg wydał mu się wyższy i smuklejszy niż zwykle. Zatrzymawszy uważne spojrzenie na płaszczyźnie szczytowej wozów, odkrył naczelnik wnet przyczynę. Pociąg posiadał subtelną, lecz dla jego oczu dostrzegalną otoczkę, która stanowiła jak gdyby jego przedłużenie w zwyż. Ta delikatna, z mglistej, nieważkiej materii utkana nadbudowa sprawiała, że wagony wyglądały wyższe niż kiedy indziej.