Koło godziny piątej po południu, gdy już zmierzch zarzucił na ziemię czarne swe więcierze, objął Szatera służbę po asystencie. W 20 minut potem nadjechał osobowy z Rakszawy. Naczelnik wyszedł przed peron, zlustrował spokojnym spojrzeniem wozy. Przeczekał odbiór poczty, i nie dając znaku do odjazdu, wrócił do biura stacyjnego.
Stąd przez szybę mógł śledzić wygodnie sytuację.
Wkrótce objawiło się wśród funkcjonariuszy pewne zniecierpliwienie. Konduktorowie pozamykawszy drzwi wagonów, podnosili raz po raz w górę latarki na "odjazd", kierownik pociągu z trąbką przy ustach czyhał na powrót naczelnika i wyzwalający gest jego ręki...
A czas był już najwyższy. Za 10 minut miał zajechać na ten sam tor pośpieszny z Pochmarza. Dziesięć minut! Właśnie tyle czasu, ile potrzeba było pospiesznemu do przebycia przestrzeni dzielącej obie stacje, a osobowemu, by dotrzeć do punktu najbliższego rozwidlenia torów i stąd zboczyć na bezpieczną już linię.
Lecz naczelnik stacji nie wychodził z biura. Żelazna jego wola rozdwoiła się i zaczęła operować na dwa fronty: tu trzymał na uwięzi zrywający się już do lotu pociąg, tam sięgał zbrodniczą ręką po taster aparatu, by wysłać zgubną depeszę do stacji w Pochmarzu...
Ujął w palce guzik przyrządu nadawczego i przycisnął...
Nagle ręka zdrętwiała. Sparaliżowane przez ciemną siłę ramię znieruchomiało w pozycji nadanej mu przed chwilą. Szczególna senność omotała zmysły, dziwny bezwład skrępował członki. Czuł, jak coś w nim wyodrębnia się, wyłącza, wyzwala. Wpatrzył się szklanem spojrzeniem w szybę okna i ujrzał na peronie swoją własną postać... Zmierzała szybko ku przodowi pociągu, w krąg świateł rzuconych przez stacyjne latarnie i nagle podniosła w górę rękę... Zabrzmiał nerwowy odzew trąbki i pociąg ruszył...
Przez szybę okna widział, jak wagony skwapliwie zanurzają się w ciemność, jak maszyna, chcąc nadrobić spóźnienie, pruje przestrzeń w przyspieszonym tempie, jak wypuszczony z uwięzi pociąg umyka, co pary w tłokach, z niebezpiecznego postoju... Ocalony!...
Szatera ocknął się jakby z głębokiego uśpienia Wyzwolone z drętwoty palce chwyciły nerwowo główkę aparatu i podjęły przerwaną czynność... Zaczęły bić sygnały. Naczelnik odjął rękę od przyrządu i jak wicher wypadł na peron.
— Dlaczego osobowy z Rakszawy już odszedł? — zapytał groźnie pierwszego z brzegu funkcjonariusza.
Nie rozumiem, panie naczelniku — brzmiała odpowiedź.
Jak to, "nie rozumiesz"? — wrzasnął niemal wyprowadzony z równowagi Szatera — pytam się, kto puścił osobowy ze stacji?
Podurzędnik wpatrywał się w przełożonego zdumionymi oczyma.
— Pan naczelnik był sam przy ekspediowaniu pociągu — wyjąkał wreszcie, nie rozumiejąc, o co właściwie chodzi.
— Ja puściłem ten pociąg? Ja? Ja sam?...
To niemożliwe.
— Jeszcze parę minut temu sam widziałem na własne oczy. Stał pan naczelnik tam, pod tą latarnią i dał znak do odjazdu. Całe szczęście, że jeszcze w porę. Pociąg i tak przytrzymano na stacji o pięć minut za długo. Pospiesznego z Pochmarza tylko co nie widać. Biły już sygnały wyjazdowe.
Szatera powiódł ręką po czole.
— Nie do uwierzenia — szepnął, zatapiając oczy w przestrzeń — nie do uwierzenia.
I powoli odszedł torami w kierunku, skąd miał nadejść pospieszny.
A już go było słychać. Już dudniła głucho ziemia, szczękały szyny... Na zakręcie, tam, gdzie tor główny rozgałęział się w krzyżową sieć relsów, rozbłysły ślepia maszyny. — Ogromne, złote oczy rozprężały się kręgami świateł, pęczniały, rosły...
Naczelnik przystanął między torami i oparty plecyma o zwrotnicę czekał, W uszach miał szum, na oczach mgłę...
Gdy maszyna zbliżyła się na odległość kilku metrów, ujrzał tam w dole, pod piersią dyszącą, potwora, między kinkietami latarń jej głowę. Oczy cudne, lazurowe patrzyły nań i uśmiechały się wdzięczne a usta, krwi chciwe, dziewczęce usta nęciły obietnicą rozkoszy...
Ten uśmiech i te usta zwabiły go. Z wyciągniętymi ramionami runął pod koła, tam między latarnie: poszedł połączyć się z ukochaną na wieki...