Uskrzydlony pędem parowozu ptak wylatywał swobodnie z więzów codzienności, przemykał chyżo wzdłuż wyciągniętej ściany wozów i uderzywszy po drodze radosną lotką o szyby okien, wyprzedzał maszynę. Hej, tam w szerokie, sine dale, odległy, mgłami skryty świat!...
Godziemba był fanatykiem ruchu. Zwykle cichy i nieśmiały marzyciel z chwilą wstąpienia na stopnie wagonu przemieniał się nie do poznania. Znikała niezaradność, sczezała gdzieś bojaźliwość a zaciągnięte mgłą trwożliwej zadumy oko nabierało połysków energii i siły; notoryczny "śniarz na jawie" i niedołęga przeistaczał się nagle w pełnego woli i poczucia własnej wartości życiowca. I gdy już przebrzmiał rześki odzew trąbki i czarna pierzeja wozów ruszała z miejsca ku odległym celom, radość bezbrzeżna przenikała całe jestestwo, rozlewając po najdalszych zakątkach duszy prądy ciepłe, ożywcze jak słońce w gorące dni lata!
Tkwiło coś w istocie pędzącego pociągu, coś, coś co galwanizowało słabe nerwy Godziemby — podniecało silnie choć sztucznie nikłą energią życiową.
Wytwarzało się specyficzne środowisko, jedyne w swoim rodzaju milieu ruchome, które miało swe prawa, swój układ sił, swoją wlasną dziwną, czasem groźną duszę. Ruch parowozu udzielał się nie tylko fizycznie; rozmach maszyny przyspieszał tętna psychiczne, elektryzował wolę, usamodzielniał; "nerwica kolejowa" zdawała się przetwarzać u przerafinowanego wrażliwca w czynnik poniekąd dodatni, pozytywny lubo chwilowy. Spotęgowane podniecenie utrzymywało przez czas trwania jazdy na sztucznej wyżynie zwykle wątłe władze życiowe Godziemby, by po ustąpieniu "szczęśliwych" warunków przejść w stan tym głębszej prostracji; pociąg w ruchu działał nań jak morfina, zastrzyknięta w żyły nałogowca.
Znalazłszy się w czterech ścianach przedziału, Godziemba od razu ożywiał się; mizantrop na "lądzie stałym" tutaj zrzucał skórę odludka i sam zaczepiał ludzi czasem niechętnych rozmowie. Ten człowiek małomówny i trudny w pożyciu codziennym nagle przeradzał się w causeura pierwszej klasy zasypującego towarzyszy podróży anegdotami ułożonymi naprędce w sposób zręczny i dowcipny. Niedołęga życiowy, którego mimo wybitnych zdolności ubiegały we wszystkiem zręczne miernoty, stawał się ni stąd ni zowąd jednostką mocną, przedsiębiorczą i ciętą. "Tchórz nerwami i całym sobą" przemienieniał się niespodzianie w skorego do zaczepki awanturnika, który mógł być nawet niebezpiecznym.
Toteż nieraz miewał Godziemba w czasie jazdy ciekawe przygody, z których wychodził zwycięsko dzięki swej zadzierżystej i nieustępliwej postawie. Jakiś złośliwy świadek jednej z takich awantur, skądinąd dobry znajomy radził mu, by wszystkie swe sprawy honorowe załatwiał zawsze tylko w pociągu i to podczas pełnego ruchu.
— Mon cher — strzelaj się zawsze w kuluarach wagonowych; będziesz się bił jak lew. Jak Boga kocham!
Lecz sztuczne spotęgowanie sprawności życiowej odbijało się później fatalnie na zdrowiu: każdą niemal podróż odchorowywał; po chwilowej zwyżce sił psychofizycznych następowała tym gwałtowniejsza reakcja. Mimo to Godziemba lubił nadzwyczaj jazdę pociągiem i niejednokrotnie wymyślał sobie fikcyjne cele podróży, byle tylko opiumizować się ruchem.
I wczoraj wieczorem wsiadając do pośpiesznego w B., nie wiedział dokładnie, po co jedzie; nie zastanawiał się nawet nad tym, co będzie robił dziś w nocy w F., gdzie go miał za parę godzin pociąg wyrzucić. Mniejsza o to. Co go to mogło obchodzić? Oto siedzi wygodnie w ciepłym coupé, patrzy przez szybę na migający w przelocie krajobraz i jedzie, pędzi z szybkością 100 km na godzinę.
Na dworze ściemniło się tymczasem zupełnie. Załączony niewidzialną ręką prąd w gruszce pod pułapem oświetlił jaskrawym światłem wnętrze. Godziemba zasunął firankę, odwrócił się plecami od okna i spojrzał wgłąb przedziału. Zajęty obserwowaniem mroczniejącej okolicy, nie zauważył dotąd, że na jednej ze stacji wsiadło do wagonu dwoje ludzi i zajęło wolne miejsce naprzeciw.
Teraz w żółtym świetle żarówki spostrzegł vis-a-vis siebie współpasażerów. Było to prawdopodobnie młode małżeństwo. Mężczyzna wysoki i szczupły o ciemnoblond włosach i krótko przystrzyżonych wąsach wyglądał na lat trzydzieści kilka. Spod silnie zarysowanych brwi patrzyły oczy jasne, wesołe a dobre.
Twarz szczera, otwarta, o nieco wydłużonym owalu krasił miły uśmiech, ilekroć zwracał się do swojej towarzyszki.
Kobieta, również blondynka lecz w jaśniejszym odcieniu, była osóbką małą, lecz pięknie rozwiniętą. Bujne, gęste włosy, skręcone bezpretensjonalnie w dwa grube warkocze w tyle głowy okalały twarzyczkę drobną, świeżą i dorodną. Krótka, szara spódniczka, spięta skromnym, skórzanym paskiem uwydatniała ponętną linie bioder i dziewiczo jędrnych piersi.
Oboje byli mocno opyleni kurzem i prochem gościńców; widocznie wracali z wycieczki. Szedł od nich urok: młodości i zdrowia — rzeźwy powiew gór — owa specyficzna aura, którą przynoszą z sobą ze szczytów uznojeni turyści. Byli zajęci żywą rozmową. Zdaje się udzielali sobie wzajemnie wrażeń z odbytej wspólnie wycieczki, gdyż pierwsze słowa, na które zwrócił uwagę Godziemba, odnosiły się do jakiegoś niewygodnego schroniska na szczycie.
— Szkoda, żeśmy nie wzięli z sobą wełnianej deczki; wiesz tej w czerwone paski? — mówiła mała pani. — Było trochę za chłodno.
— Wstydź się Nuna — skarcił ją uśmiechnięty towarzysz: — Nie wolno przyznawać się do podobnej słabości. Czy masz moją papierośnicę?
Nuna zanurzywszy rękę w torbę podróżną, wydobyła z niej żądany przedmiot.
— Jest, ale zdaje mi się próżna.
— Pokaż!
Otworzył. Na twarzy pojawiło się rozczarowanie namiętnego palacza.
— Niestety.
Godziemba, któremu udało się tymczasem już parę razy pochwycić spojrzenie rasowej blondynki, skorzystał ze sposobności i grzecznie podał swą bogato wyposażoną papierośnicę.
— Czy mogę służyć?
Tamten odpowiadając na ukłon, wyjął jedno cygaro.
— Dzięki stokrotne. Imponujący arsenał! Bateria przy baterii. Łaskawy pan przezorniejszy ode mnie. Na przyszłość lepiej zaopatrzę się na drogę.
Prelilminaria znajomości były szczęśliwie przebyte; potoczyła się rozmowa swobodna gładkim, szerokim korytem.
Państwo Rastawieccy wracali z gór po ośmiodniowej wycieczce, odbytej częścią piechotą, częścią na rowerach. Dwa razy zlał ich w wąwozie deszcz, raz zabłądzili w jakimś parowie bez wyjścia. Mimo to ostatecznie pokonali zwycięsko trudności i wyprawa udała się wybornie. Teraz wracali koleją, pomęczeni porządnie lecz w humorach świetnych. Byliby może zabawili jeszcze jeden tydzień pośród pasm Beskidu Wschodniego, gdyby nie roboty niwelacyjne inżyniera; w najbliższej przyszłości oczekiwał Rastawieckiego nawał pracy, którą przerwał tylko na krótko dla nabrania oddechu. Powracał chętnie, bo zawód swój lubił.
Godziemba słuchał tylko dorywczo tych objaśnień, udzielonych mu naprzemian przez inżyniera i jego żonę; raczej zajmowały go ponęty fizyczne pani Nuny.
Nie można było nazwać jej piękną; była tylko ogromnie miła i szalenie pociągająca. Bił od tej pulchnej, trochę krępej postaci czar zdrowia i świeżości — niepokoił zmysły powab ciała pachnącego wonią dzikich ziół i macierzanki.
Od pierwszego spojrzenia jej dużych, niebieskich oczu uczuł ku niej nieprzeparty pociąg. Było to tym dziwniejsze, że nie odpowiadała jego ideałowi; lubił silne brunetki, wysmukłe kibici, rzymskie profile — pani Nuna należała do wprost przeciwnego typu. Zresztą Godziemba zwykle nie zapalał się łatwo; był raczej naturą chłodną, pod względem płciowym wstrzemięźliwą.