Выбрать главу

Podszedłem bliżej. Mnie też ciekawiło, co jest w środku. Coś, co tak bardzo poruszyło Deborę, na pewno było tego warte.

— Jak się masz, Angel? — powiedziałem, stając z boku. — Co tu mamy?

— Mamy? — odparł. — Co znaczy: „mamy”, białasku? Tu nie ma krwi, nic tu po tobie.

— Tak, słyszałem. — Przykucnąłem obok niego. — Zrobił to tutaj czy gdzie indziej?

Batista-Bez-Skojarzeń pokręcił głową.

— Trudno powiedzieć. Pojemnik opróżniają dwa razy tygodniowo. Tego nie tykali od dwóch dni.

Rozejrzałem się po parkingu, popatrzyłem na zmurszałą fasadę motelu.

— A do motelu? Zaglądaliście? Angel wzruszył ramionami.

— Wciąż tam łażą, ale chyba niczego nie znajdą. Pewnie skorzystał z pierwszego lepszego pojemnika i tyle. Hm — mruknął nagle. — Ciekawe…

— Co?

Angel rozchylił worek długopisem.

— Spójrz na to cięcie.

Z worka sterczała noga, blada i wyjątkowo martwa w jaskrawym blasku słońca. Noga, a właściwie kawałek nogi kończący się na kostce, bo stopy za kostką nie było. Widniał na niej wytatuowany motyl z jednym skrzydłem; drugie odcięto wraz ze stopą.

Cicho zagwizdałem. Cięcie wykonano z niemal chirurgiczną precyzją. Ten facet umiał to robić, był w tym równie dobry jak ja.

— Czyściutkie — powiedziałem. Bo naprawdę takie było, i samo cięcie, i cała reszta. Nigdy dotąd nie widziałem tak eleganckiej, tak pięknie osuszonej, tak schludnie wyglądającej nogi. Była wprost cudowna.

— Me cago en diez czystość i porządek — powiedział Angel-Bez-Skojarzeń. — On jeszcze nie skończył.

Nachyliłem się i zajrzałem do worka. Nic się w nim nie ruszało.

— Chyba jednak skończył — odparłem.

— Zobacz. — Angel otworzył sąsiedni worek. — Tę nogę pociął na cztery kawałki. Dokładnie, jak przy linijce albo czymś takim. Widzisz? A tę? — Wskazał nogę bez stopy, którą tak bardzo podziwiałem. — Tylko na dwa? Dlaczego?

— Nie wiem, nie mam pojęcia. Może detektyw LaGuerta na coś wpadnie.

Spojrzeliśmy na siebie, z trudem zachowując powagę.

— Może — powiedział Angel i wrócił do pracy. — Idź do niej i spytaj.

— Hasta luego — rzuciłem.

— Prawie na pewno — odparł z głową nad plastikowym workiem.

Przed kilku laty krążyły plotki, że detektyw Migdia LaGuerta dostała się do wydziału zabójstw przez łóżko. Łatwo można było w to uwierzyć, wystarczyło na nią spojrzeć. Wszystko miała na swoim miejscu, była fizycznie atrakcyjna, zawsze poważna, wyniosła, może nawet arystokratyczna. Była też prawdziwą mistrzynią makijażu i świetnie się ubierała, szykownie, jak modelka Bloomingdale’a. Ale nie, krążące o niej plotki nie mogły być prawdziwe. Zacznijmy od tego, że chociaż wyglądała bardzo kobieco, nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, która byłaby bardziej męska. Twarda, ambitna i dbająca o własne interesy, miała tylko jedną ułomność, a konkretnie słabość do wybitnie przystojnych mężczyzn, w dodatku mężczyzn kilka lat od niej młodszych. Jestem przekonany, że nie dostała się do wydziału zabójstw przez łóżko. Dostała się tam, ponieważ jest Kubanką, dobrym politykiem i umie włazić ludziom w tyłek. Ta kombinacja jest o wiele lepsza niż seks, przynajmniej w Miami.

Tak, LaGuerta umie włazić ludziom w tyłek, to pewne. Jest w tym świetna, jest absolutną mistrzynią świata. I właziła w tyłek wszystkim tym, którzy szczebel po szczeblu mogli pomóc jej wejść na sam szczyt i zdobyć tytuł śledczego. Niestety, na szczycie dar ten na nic się jej nie przydał, dlatego była kiepskim detektywem.

To się czasem zdarza; brak kompetencji jest wynagradzany o wiele częściej niż ich nadmiar. Tak czy inaczej, muszę z nią pracować. Dlatego wykorzystałem mój wielki czar, żeby ją urobić. Poszło dużo łatwiej, niż myślicie. Każdy może być czarujący, pod warunkiem że umie udawać, że przechodzą mu przez gardło te głupie, oczywiste, przyprawiające o mdłości komplementy, których sumienie większości z nas mówić nie pozwala. Na szczęście ja sumienia nie mam. Dlatego je prawię.

Gdy podszedłem do grupki stojącej przy drzwiach, LaGuerta przesłuchiwała kogoś po hiszpańsku. Brzmiało to tak, jakby strzelała z karabinu maszynowego. Znam hiszpański; rozumiem nawet trochę po kubańsku. Ale z jej hiszpańszczyzny rozumiałem tylko jedno słowo na dziesięć. Dialekt kubański jest wyrazem rozpaczy świata hiszpańskojęzycznego. Jego jedynym celem zdaje się wyścig z niewidzialnym stoperem i wypowiadanie myśli w szybkich, trzysekundowych seriach z pominięciem wszystkich spółgłosek.

Ale można go zrozumieć. Cała sztuka polega na tym, żeby domyślić się, co mówiący chce powiedzieć, zanim to powie. Rzecz w tym, że to z kolei przyczynia się do utrwalania swoistej kastowości, na którą tak narzekają nie-Kubańczycy.

Mężczyzna, którego maglowała LaGuerta — niski, śniady, szeroki w barach, o indiańskich rysach twarzy — był wyraźnie przestraszony jej dialektem, tonem głosu i służbową odznaką. Odpowiadając na pytania, próbował na nią nie patrzeć, co powodowało, że LaGuerta mówiła jeszcze szybciej.

— No, no hay nadie afuera — odrzekł cicho i powoli, uciekając wzrokiem w bok. — Todos estan en cafe. — Nikogo tu nie było, wszyscy byli w środku.

— Donde estabas? — spytała. — A ty gdzie byłeś?

Mężczyzna spojrzał na worki z rozczłonkowanymi zwłokami i szybko odwrócił głowę.

— Cocina. — W kuchni. — Entonces yo saco la basura. — A potem wyniosłem kubeł.

LaGuerta parła naprzód, miażdżąc go jak buldożer, zadając niewłaściwe pytania tonem głosu, który zastraszał go i poniżał, tak że w końcu biedak zapomniał o horrorze, jaki towarzyszył mu od chwili znalezienia zwłok w pojemniku, sposępniał i przestał z nią współpracować.

Zagranie godne prawdziwej mistrzyni. Dopaść głównego świadka i obrócić go przeciwko sobie. Jeśli uda ci się spieprzyć sprawę w ciągu kilku pierwszych, tych najważniejszych godzin, zaoszczędzisz wszystkim czasu i papierkowej roboty.

LaGuerta zakończyła paroma groźbami i szybko go odprawiła.

— Indio — prychnęła pogardliwie, gdy odszedł trochę dalej.

— Nie tylko — powiedziałem. — Campesinos też tu są.

Spojrzała na mnie, a właściwie otaksowała mnie wzrokiem, powoli i leniwie, podczas gdy ja stałem tam i zastanawiałem się dlaczego. Zapomniała, jak wyglądam? Ale nie, bo w końcu się uśmiechnęła, i to szeroko. Ta idiotka naprawdę mnie lubiła.

— Hola, Dexter. Co cię tu sprowadza?

— Dowiedziałem się, że jesteś tu, pani, i nie mogłem się oprzeć. Pani detektyw, kiedy pani za mnie wyjdzie?

Zachichotała. Stojący w pobliżu policjanci wymienili spojrzenia i odwrócili wzrok.

— Nie kupuję butów bez przymiarki — odparła. — Bez względu na to, jak bardzo są ładne. — I chociaż wiedziałem, że na pewno tak jest, nie wyjaśniało to bynajmniej, dlaczego gapiła się na mnie z czubkiem języka między zębami. — A teraz zmiataj, przeszkadzasz mi. Mam tu poważną robotę.

— Właśnie widzę. Schwytaliście już mordercę?

— Mówisz jak pismak — prychnęła. — Te dupki zaraz tu będą.

— Co im pani powie?

Spojrzała na worki i zmarszczyła czoło. Nie dlatego, że ich widok ją poruszał. Widziała tam swoją karierę i już układała oświadczenie dla prasy.

— Że morderca popełni błąd, że to tylko kwestia czasu i że wtedy go złapiemy…

— To znaczy, że do tej pory nie popełnił żadnego, że nie znaleźliście żadnych śladów i że musicie czekać, aż zabije ponownie?