Выбрать главу

Wypłynąwszy z kanału, pchnąłem dźwignię przepustnicy i wziąłem kurs na południowy wschód, na Cape Florida. Wiejący w twarz wiatr i słone rozbryzgi wody pomogły mi pozbierać myśli, ukoiły mnie i trochę odświeżyły. Tak, tu myślało mi się o wiele łatwiej. Po części dzięki panującej na wodzie ciszy i spokojowi. A po części dlatego, że zgodnie z najlepszą obowiązującą tu tradycją większość innych motorowodniaków próbowała mnie zabić. Bardzo mnie to odprężało. Byłem w domu. Oto moja ojczyzna, oto moi rodacy.

W pracy udało mi się zdobyć trochę informacji z laboratorium. W porze lunchu wiadomość trafiła do krajowych mediów. Po „makabrycznym odkryciu” w motelu Cacique zdjęto cenzurę na morderstwa prostytutek i ci z Kanału 7 odwalili kawał świetnej roboty, opisując horrendalnie poćwiartowane zwłoki w pojemniku i nic w sumie o nich nie mówiąc. Jak celnie zauważyła pani detektyw LaGuerta, były to tylko zwykłe dziwki, lecz gdy za pośrednictwem mediów zaczął wzmagać się nacisk opinii publicznej, dziwki te równie dobrze mogły być córkami senatorów. Dlatego też policja zaczęła przygotowywać się na długie manewry obronne, doskonale znając wszystkie rozdzierające serce głupoty, jakie będą wygadywać nieustraszeni piechurzy z piątej władzy.

Debora została na parkingu dopóty, dopóki kapitan Matthews nie zaczął się martwić o pieniądze na nadliczbówki i nie odesłał jej do domu. O drugiej po południu zaczęła do mnie wydzwaniać i wypytywać, czego się dowiedziałem, ale było tego niewiele. W motelu nie znaleziono dosłownie niczego. Na parkingu było tak dużo śladów opon, że wszystkie się na siebie nakładały. Stwierdzono całkowity brak odcisków palców i na pojemniku, i na workach, i na zwłokach. Wszystko było czyściuteńkie jak przed inspekcją tych od BHP.

Pytaniem dnia była lewa noga. Jak zauważył Angel, noga prawa została starannie przecięta w trzech miejscach, w okolicach biodra, kolana i stopy. A lewa nie. Lewą rozcięto tylko na dwie części i części te pieczołowicie owinięto. Aha, powiedziała detektyw LaGuerta, nasz damski geniusz. Morderca nie dokończył pracy, bo ktoś mu przerwał, ktoś go zaskoczył i wystraszył. Bo wpadł w panikę, gdy ktoś go zobaczył. I cały wysiłek skupiła na poszukiwaniach tegoż właśnie świadka.

W jej teorii był pewien mały problem. Maleńki szczegół, ot, szczególik, pewnie niewart dzielenia włosa na czworo, ale… całe ciało zostało dokładnie umyte i zapakowane przypuszczalnie już po tym, jak je poćwiartowano. A jeszcze potem zostało ostrożnie przewiezione do pojemnika, z czego wynikałoby, że morderca miał dużo czasu i mógł się w pełni skupić, żeby nie popełnić żadnego błędu i nie pozostawić żadnego śladu. Albo nikt nie wytknął tego LaGuercie, albo — dziw nad dziwy! — nikt tego nie zauważył. Czy to możliwe? Możliwe. Praca policji jest w dużej mierze rutynowa i polega na dopasowywaniu części do układanki. A jeśli układanka była zupełnie nowa, śledztwo mogło przypominać to prowadzone przez trzech ślepców oglądających słonia przez mikroskop.

Ale ponieważ nie byłem ani ślepy, ani ograniczony rutyną, uznałem, że o wiele bardziej prawdopodobne jest to, iż zabójca przestał po prostu odczuwać satysfakcję z tego, co robił. Miał mnóstwo czasu, ale było to już piąte morderstwo według tego samego schematu. Czyżby zwykłe ćwiartowanie zwłok zaczęło go nudzić? Czyżby nasz chłopczyk szukał czegoś innego? Nowego kierunku działań, nowej, niewypróbowanej jeszcze podniety?

Niemal czułem, jak bardzo jest sfrustrowany. Zaszedł tak daleko, do samego końca. Wszystko starannie pociął, zapakował i nagle go olśniło: Nie, to nie to. Coś mi tu nie pasuje. Coitus intermptus.

Tak, już go to nie zaspokajało. Szukał innego podejścia. Próbował coś wyrazić i nie wiedział jeszcze jak. Moim osobistym zdaniem — a potrafiłem się w niego wczuć — musiało go to bardzo frustrować. I na pewno skłaniało do dalszych poszukiwań.

Tak, będzie próbował. I to już wkrótce.

Ale niech LaGuerta szuka sobie świadka. Nie znajdzie żadnego. Mieliśmy do czynienia z zimnym, ostrożnym potworem, a ja byłem nim absolutnie zafascynowany. Cóż więc mogłem zrobić z tą fascynacją? Nie bardzo wiedziałem, dlatego popłynąłem na przejażdżkę. Żeby pomyśleć.

Kilka centymetrów przed dziobem łodzi z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę przemknęła motorówka. Pomachałem wesoło załodze i wróciłem do rzeczywistości. Dopływałem do Stiltsville, w większości opuszczonej kolonii starych domów na palach w pobliżu Cape Florida. Zatoczyłem wielki, powolny łuk i płynąc donikąd, zatoczyłem również wielki, powolny łuk myślami.

Co robić? Musiałem podjąć decyzję już teraz, zanim okaże się, że udzieliłem Deborze zbyt daleko idącej pomocy. Bo tak, oczywiście, mogłem pomóc jej rozwiązać tę sprawę — nikt nie zrobiłby tego lepiej — zwłaszcza że tamci szli złym tropem. Pytanie tylko, czy chciałem. Czy chciałem, żeby go aresztowano? Czy też chciałem znaleźć i powstrzymać go sam? I czy na pewno chciałem — och, ta mała, rozkosznie dręcząca myśl — żeby przestał zabijać?

Co robić?

Po prawej stronie w gasnącym świetle dnia widziałem Elliott Key. I jak zwykle przypomniała mi się moja wycieczka z Harrym Morganem. Moim przybranym ojcem. Dobrym gliniarzem.

„Ty jesteś inny, Dexter”.

Tak, Harry, na pewno.

„Ale możesz nauczyć się nad tą innością panować i wykorzystywać ją konstruktywnie”.

Dobrze, Harry. Skoro tak uważasz. Tylko jak?

No i mi powiedział.

Gdy ma się czternaście lat i jest się na wycieczce z ojcem, nigdzie indziej nie ma tak rozgwieżdżonego nieba jak na południowej Florydzie. Nie ma, nawet jeśli ojciec jest przybrany. I nawet jeśli widok tych wszystkich gwiazd napełnia cię tylko swoistą satysfakcją, bo żadne uczucia nie wchodzą w grę. Po prostu nic nie czujesz. Między innymi dlatego tu jesteś.

Ognisko przygasa, gwiazdy są aż za jaskrawe, przybrany ojciec od jakiegoś czasu milczy, popijając ze starodawnej piersiówki, którą wyjął z bocznej kieszeni plecaka. Nie jest w tym dobry, bo w przeciwieństwie do wielu innych gliniarzy, prawie nie pije. Ale piersiówka jest już pusta i jeśli w ogóle ma to powiedzieć, wie, że musi powiedzieć to teraz albo nigdy.

— Ty jesteś inny, Dexter — zaczyna.

Odrywam wzrok od jasnych gwiazd. Ogień powoli dogasa i na malej piaszczystej polanie tańczą cienie. Niektóre przemykają przez jego twarz. Ojciec wygląda dziwnie, nigdy dotąd tak nie wyglądał. Jest zdeterminowany, smutny i trochę pijany.

— To znaczy jaki, tato?

Harry ucieka wzrokiem w bok.

— Billupowie mówią, że Buddy zniknął.

— Hałaśliwy kundel. Szczekał przez całą noc. Mama nie mogła spać.

Mama potrzebowała snu, to było oczywiste. Człowiek umierający na raka musi dużo odpoczywać, a ten mały, wstrętny pies z naprzeciwka szczekał na każdy liść niesiony przez wiatr po chodniku.

— Znalazłem grób — ciągnie ojciec. — Było w nim mnóstwo kości. Nie tylko kości Buddy’ego.

Cóż mogę powiedzieć. Biorę powoli garść igliwia i czekam.

— Od kiedy to robisz?

Sonduję wzrokiem jego twarz, a potem patrzę przez polanę na brzeg. Stoi tam nasza łódź, kołysząc się łagodnie na wodzie. Po prawej stronie widać światła Miami, miękką, białą łunę nad miastem. Teraz z kolei czeka tato. Nie umiem go rozgryźć, nie wiem, dokąd zmierza, co chce usłyszeć. Ale jest człowiekiem na wskroś porządnym i uczciwym i prawda dobrze na niego działa. Zawsze wszystko wie albo wszystkiego się dowiaduje.