— Od półtora roku — mówię. Ojciec kiwa głową.
— Dlaczego zacząłeś?
Bardzo dobre pytanie, z tym że mnie przerasta, bo mam dopiero czternaście lat.
— Bo… Nie wiem. Jakoś tak… Bo musiałem. — No proszę, taki młody, a jaki wygadany.
— Słyszysz jakieś głosy? — pyta ojciec. — Coś czy ktoś mówi ci, co masz robić, a ty go słuchasz?
— No… — odpowiadam z elokwencją czternastolatka — niezupełnie.
— To jak to jest?
Och, żeby tak wzeszedł księżyc, dobry, tłusty księżyc, żebym tak miał coś większego do patrzenia. Biorę z ziemi kolejną garść igliwia. Mam gorącą twarz, jakby tata wypytywał mnie o seksualne sny. Chociaż w sumie…
— No, wiesz — mówię. — To jest tak, jakbym… jakbym to czuł. Tu, w środku. Jakby to coś mnie obserwowało. Jakby się tam… śmiało. Nie prawdziwym śmiechem, tylko… — I wymownie wzruszam ramionami.
Ale tato chyba coś z tego zrozumiał.
— I to coś… To coś każe ci zabijać.
Po niebie pełznie powoli wielki odrzutowiec.
— Nie, nie każe. Tylko… Tylko myślę wtedy, że to dobry pomysł.
— Czy chciałeś kiedyś zabić coś innego? Coś większego niż pies? Próbuję odpowiedzieć, ale mam ściśnięte gardło. Odchrząkam.
— Tak — mówię.
— Człowieka?
— Nikogo konkretnego. Po prostu… — Znowu wzruszam ramionami.
— To dlaczego nie zabiłeś?
— Bo… Bo by się to wam nie spodobało. Tobie i mamie.
— Tylko dlatego?
— Nie chciałem… Nie chciałem, żebyś się na mnie wściekł. No, wiesz. Nie chciałem cię zawieść.
Zerkam na niego ukradkiem. Patrzy na mnie, ani mrugnie.
— To dlatego zabrałeś mnie na wycieczkę? — pytam. — Żeby o tym porozmawiać?
— Tak — mówi tato. — Trzeba cię naprostować.
Naprostować, o tak. Naprostować zgodnie z tym, jak — według niego — powinno się żyć, żyć ze starannie zasłanymi łóżkami i na błysk wypucowanymi butami. Ale już wtedy wiedziałem swoje. Wiedziałem, że to, iż od czasu do czasu muszę coś zabić, prędzej czy później wejdzie w konflikt z koncepcją naprostowywania.
— Ale jak? — pytam, a on patrzy na mnie przeciągle i widząc, że podążam za tokiem jego myślenia, wreszcie kiwa głową.
— Grzeczny chłopiec — mówi. — No więc… — I zamiast coś powiedzieć, długo milczy. Patrzę na światła łodzi przepływającej dwieście metrów od naszej małej plaży. Ponad warkotem silnika niesie się głośna kubańska muzyka. — No więc… — powtarza tato i przenoszę na niego wzrok. Ale on spogląda na dogasające ognisko, w przyszłość, która się tam czai. — No więc, to jest tak. — Uważnie słucham. Tato zawsze tak zaczyna, kiedy chce wygłosić prawdę wyższego rzędu. Zaczynał tak, kiedy pokazywał mi, jak narzucać podkręconą piłkę, jak zadać cios lewym sierpowym. „To jest tak”, mówił i zawsze tak było, dokładnie tak. — Starzeję się, Dexter. — Odczekał chwilę, żebym zaprotestował, a kiedy nie zaprotestowałem, kiwnął głową. — A ludzie starsi patrzą na świat inaczej. I nie chodzi o to, że z wiekiem miękną czy widzą, że oprócz czarnego i białego jest jeszcze szary. Naprawdę myślę, że pewne rzeczy rozumiem teraz inaczej. Lepiej. — Posyła mi to swoje spojrzenie, spojrzenie niebieskich oczu Harry’ego, kochające i twarde.
— Aha — mówię.
— Dziesięć lat temu wysłałbym cię do jakiegoś zakładu czy gdzieś. — Szybko mrugam. Jego słowa bolą, lecz ja też o tym myślałem. — Ale teraz znam cię lepiej niż kiedyś. Wiem, kim jesteś i wiem, że dobry z ciebie chłopiec.
— Nie — mówię głosem cichym i słabym, ale tato mnie słyszy.
— Tak — powtarza stanowczo. — Wiem, że dobry z ciebie chłopiec. Po prostu wiem. — Mówi jakby do siebie, może dla większego efektu, a potem patrzy mi prosto w oczy. — Gdyby było inaczej, nie obchodziłoby cię, co myśli mama czy ja. Po prostu to robisz. Nie możesz się powstrzymać, nic na to nie poradzisz. A robisz to dlatego… — Milknie i przez chwilę tylko na mnie patrzy. Czuję się bardzo nieswojo. — Co pamiętasz z dzieciństwa? — pyta. — No, wiesz. Sprzed adopcji.
Przeszłość wciąż mnie boleśnie dręczy, ale nie wiem dlaczego. Miałem tylko trzy lata.
— Nic.
— To dobrze. Nikt nie powinien tego pamiętać. — Do końca życia nie powiedział na ten temat nic więcej. — Ale chociaż tego nie pamiętasz, coś cię wtedy bardzo odmieniło. Dlatego jesteś taki, jaki jesteś. Rozmawiałem o tym z paroma ludźmi. — I, dziw nad dziwy, posyła mi ten słaby, jakby nieśmiały uśmiech: uśmiech Harry’ego. — Spodziewałem się tego. Ukształtowało cię to, co przydarzyło ci się, kiedy byłeś mały. Próbowałem z tym walczyć, ale… — Tato wzrusza ramionami. — To jest za silne, za głęboko w tobie siedzi. Utkwiło za wcześnie i już tam zostanie. I będzie ci kazało zabijać. Nic na to nie poradzisz. Nie dasz rady tego zmienić. Ale… — dodaje i odwraca wzrok, żeby popatrzeć na coś, czego nie widzę. — Ale możesz to skanalizować. Kontrolować. Możesz wybierać… — Szuka słów, dobiera je staranniej niż kiedykolwiek przedtem. — Możesz wybierać to, co chcesz zabić. To albo… tych. — I patrzy na mnie z najbardziej nieprawdopodobnym uśmiechem, jaki u niego kiedykolwiek widziałem, z uśmiechem posępnym i suchym jak popiół w dogasającym ognisku. — Jest wielu takich, którzy na to zasługują.
I tymi kilkoma słowami ukształtował całe moje życie, ukształtował dosłownie wszystko, moją osobowość i to, kim jestem. Ten cudowny, ten wszechwidzący i wszechwiedzący człowiek. Harry. Mój tato.
Gdybym tylko był w stanie kochać, och, jak bardzo bym go kochał.
To było tak dawno temu. Tyle lat upłynęło od jego śmierci. Ale jego nauki wciąż żyły. Nie dlatego, że buzowały we mnie ciepłe, łzawe uczucia. Żyły dlatego, że Harry miał rację. Wielokrotnie się o tym przekonałem. Harry wiedział i dobrze mnie nauczył.
„Bądź ostrożny”, mówił. I nauczył mnie ostrożności tak dobrze, jak tylko policjant mógł nauczyć mordercę.
Nauczył mnie starannie wybierać ofiary wśród tych, którzy na to zasługiwali. Kazał mi je w nieskończoność sprawdzać. A potem po sobie sprzątać. Nie zostawiać żadnych śladów. I zawsze unikać zaangażowania emocjonalnego; takie zaangażowanie prowadzi do błędów.
Bycie ostrożnym wykraczało oczywiście daleko poza samo zabijanie. Oznaczało też budowanie ostrożnego życia. Szufladkuj. Bądź towarzyski. Udawaj, że naprawdę żyjesz.
I żyłem, och, jak ostrożnie. Byłem niemal doskonałym hologramem. Hologramem poza wszelkimi podejrzeniami, poza wstydem, hańbą i pogardą. Byłem miłym, porządnym potworem, chłopakiem z domu naprzeciwko. Oszukałem nawet Deborę, może nie do końca, ale na pewno połowicznie. No, ale ona wierzy oczywiście tylko w to, w co chce wierzyć.
Teraz wierzyła, że mogę pomóc jej rozwiązać sprawę tych morderstw, wepchnąć ją na pierwszy stopień kariery zawodowej, wyrwać z tego hollywoodzkiego seksstroju i wbić w pięknie skrojony służbowy kostium. Miała rację. Oczywiście, że miała rację. Mogłem jej pomóc. Ale nie bardzo chciałem, ponieważ lubiłem podziwiać owoce pracy tego drugiego, ponieważ czułem, że mamy podobny smak estetyczny, że jestem…
Zaangażowany emocjonalnie?
No i proszę. To wyraźne naruszenie kodeksu Harry’ego.
Zawróciłem i popłynąłem do domu. Było już zupełnie ciemno, ale sterowałem według namiarów z radia i zboczyłem tylko kilka stopni w lewo.
Dobrze, niech będzie. Harry miał rację wtedy, ma rację i teraz. „Nie angażuj się emocjonalnie”, przestrzegał. Więc nie będę.
I pomogę siostrze.