Выбрать главу

Spis treści

Karta tytułowa

Depozytariusz Chorągwi Archanioła

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Posłowie

Adam Przechrzta

Książki Adama Przechrzty

Karta redakcyjna

Okładka

Depozytariusz Chorągwi Archanioła

Chorągiew Michała Archanioła

Białe noce

Demony Leningradu

Demony wojny – część 1

Dla Aldony

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Któraś ze sztabowych kurewek, chyba cycasta i dupczasta Dazdrapierma – miałem już dobrze w czubie, a powietrze zasnute było machorkowym dymem – podała pieliemieni. Nie odmówiłem. Swoją drogą, trzeba być niezłym idiotą, aby wybrać dla dzieciaka imię pochodzące od zwrotu: Da Zdrawstwujet Pierwoje Maja... Nu, niczego – u nas, w Rosji, durakow nigdy nie brakowało. Wychyliłem kieliszek wódki, zakąsiłem niewielkim, oblanym śmietaną pierożkiem. Przez moment poczułem się syty. Gospodarz naszego małego przyjęcia, Wania Bondaruk, rżnął na harmoszce, od załadowanej trocinami, rozgrzanej do czerwoności kozy rozchodziło się ciepło, pachniała wódka, mięsiwa i perfumy dziewcząt. Tak jakby nie był to Leningrad 1942 roku. Co prawda już dwa miesiące wcześniej zwiększono racje chleba dla robotników do trzystu pięćdziesięciu gramów dziennie – cała reszta dostawała po dwieście, ale i tak ludzie umierali z głodu, dalej mnożyły się przypadki napadów w celu zrabowania żywności, przybywało ofiar kanibalizmu. Ba, żeby tylko tyle...

Ksenia, mała czarnulka w mundurze telefonistki, stanęła przede mną, zadrobiła nogami, zapraszając na parkiet. Zatańczyliśmy. Jakiś podpułkownik zwalił się mordą w talerz – znaczy niezła zabawa, gospodarz wódki nie żałuje, ktoś śpiewał do wtóru harmonii. Po dłuższej chwili zdyszany przysiadłem na ławie, poczęstowałem się kolejnym pierożkiem, oganiając niemrawo przed rozochoconą dziewczyną. Trochę, kurwa, nie honor, tyle że sztabowe dziwki rzadko wychodziły poza teren dowództwa, a ja musiałem krążyć po mieście, bywałem w domach, których mieszkańcy nie mieli nawet siły, by wynieść własne ekskrementy na zewnątrz – okien nikt nie otwierał, oszczędzając nagromadzone ze stłoczonych ciał, żałosne ciepło – więc wylewali je jak szło, na schody, i wokół rozchodził się smród na wpół zamarzniętego gówna. O korzystaniu z usytuowanych na podwórzach wspólnych kibli nikt nawet nie myślał. Nie przy tej temperaturze, nie przy tych racjach żywnościowych. Ja nie głodowałem, choć zdarzało mi się nie dojadać – nic dziwnego, bywało, że nawet oficerowie NKWD umierali z niedożywienia – ale samo wyjście na zewnątrz przy temperaturze minus dwudziestu, a nierzadko trzydziestu stopni wysysało tyle energii, że na wiele spraw nie wystarczało wigoru. Tym bardziej że darzyłem już atencją mającą niczego sobie wymagania szefową oficerskiej kuchni, Nadię Elizarownę. Po chwili nadąsana Ksenia przykleiła się do wysokiego, muskularnego matrosa – ten mimo ciepła siedział w płaszczu, popijając wódkę szklankami. Pewnie wrócił biedaczysko z akcji. Ze względu na kolor mundurów i fakt, że marynarze atakowali, nie licząc się ze stratami, Niemcy nazywali ich „Czarną Śmiercią”. Dowództwo już od jakiegoś czasu wykorzystywało marynarzy Floty Bałtyckiej do operacji lądowych, na wszelki wypadek rozmieszczając za ich plecami oddziały zaporowe mające strzelać do każdego, kto odważyłby się zawrócić. No to się nie cofali. Głupio jakoś ginąć od kul swoich, a wiadomo, że NKWD zidentyfikuje ciała zabitych uciekinierów i zajmie się troskliwie ich rodzinami... Matros miał stopień kapitana, ja nosiłem na sobie mundur porucznika z oznaczeniami wojsk łączności. Gdyby nie to, że Wańka mnie lubił, nie załapałbym się na zabawę, za wysokie progi. W rzeczywistości byłem majorem wojennoj razwiedki, jednym z nielicznych, jacy ostali się po Wielkiej Czystce. Tyle że obecnie w błyskawicznym tempie odbudowywano wywiad wojskowy. Nasz Głównodowodzący, ojczulek Stalin, nie był głupi i szybko zauważył, że armii brakuje rzetelnych danych wywiadowczych. No bo kto miał je zbierać? – przecież nie matoły z NKWD.

Wychyliłem kolejny kieliszek, po kościach rozlało się miłe ciepło, skosztowałem gulaszu. Poczułem w ustach charakterystyczny słonawy smak. Kurważ jego mać! Ludzina. Jedna z dziewczyn popatrzyła na mnie spod oka – może kokietuje, a może... Trzeba się pilnować, za kanibalizm, świadomy kanibalizm groziła kara śmierci. Wielu milicjantów i agentów NKWD zginęło już z rąk ludojadów: silniejszych, bardziej sytych, bezlitosnych, bo wiedzących świetnie, co ich czeka w razie wpadki. No gap się, panienko, gap... Podniosłem do ust kolejną łyżkę, przełknąłem jakoś, popiłem wódką. My, z wojennoj razwiedki, mamy w emblemacie nietoperza, nie miecz jak NKWD. Nie udajemy, że walczymy z mrokiem, sami jesteśmy jego częścią. A ludzkiego mięsa próbowałem już wcześniej – taka praca. Kobieta uśmiechnęła się do mnie, odwróciła wyraźnie uspokojona. Poczekaj, kochanie, jeszcze o tym porozmawiamy, na pewno porozmawiamy, pomyślałem mściwie.

Wstałem i zataczając się lekko – w sumie nie musiałem specjalnie udawać, wypiłem z pół litra – podszedłem do raczącego się szaszłykiem Wańki.

– Hej, kim jest tamta dziewucha? – Szarpnąłem go lekko za rękaw, pokazując ruchem głowy kobietę.

Teraz tańczyła walca z łysym lotnikiem do wtóru muzyki z patefonu. Wania beknął przeciągle, podniósł czerwoną, obrzmiałą od alkoholu twarz. Musiał nieźle się starać, by wyrównać zaległości – harmonię odłożył parę minut temu.

– Gdzie? – wybełkotał.

– Na godzinie dwunastej – warknąłem zniecierpliwiony.

Zbystrzał nagle, wytężył zmętniały wzrok.

– A, ta – mruknął. – Uważaj, to dupa pułkownika Bieliajewa. Jest o nią zazdrosny – zarechotał.

Wzruszyłem ramionami, nie miałem zamiaru wikłać się w romanse. A jeśli zapoznam się z dziewuszką służbowo, Bieliajew uda, że nigdy o niej nie słyszał. Przynajmniej o ile dochodzenie nie wykaże, że trzeba zająć się bliżej także panem pułkownikiem...

– Jak się nazywa?

– Wiera Jakaśtam – oznajmił, ziewając.

– Dzięki, baw się dobrze. – Pożegnałem go przyjacielskim klepnięciem.

Pomaszerowałem do przedsionka i założyłem kożuch, wcisnąłem na uszy ciepłą futrzaną czapkę, dodatkowo obwiązując głowę babskim szalem. Teraz w Leningradzie liczyło się tylko przeżycie, nikt nie pilnował przestrzegania przepisów ubiorczych. Zresztą któż mógłby to zrobić? Patrol żandarmerii? Milicja? O drugiej w nocy? Wolne żarty. Miesiąc temu, w styczniu, odnotowano, że z zimna zmarło niemal dwustu milicjantów.

Wyszedłszy, musiałem zacisnąć usta, pochyliłem głowę; silny, lodowaty wiatr niemal pozbawił mnie tchu. Gmerając niezgrabnie w prawej kieszeni kożucha – miała rozcięcie, przez które łatwo sięgnąć do kabury pistoletu – upewniłem się, że broń jest odbezpieczona. Na samotnych przechodniów czyhali bandyci starający się zabrać ofiarom żywność, zdarzały się też morderstwa dla mięsa, ludzkiego mięsa. W grudniu aresztowano za ludożerstwo niecałe trzydzieści osób, w styczniu już ponad trzysta, do połowy lutego – pięćset. A był to jedynie wierzchołek góry lodowej... Wracając do domu w tumanach zacinającego w twarz śniegu, rozmyślałem o swojej misji, o kanibalach. Nie, nie chodziło o zwykłych ludożerców, tymi zajmowała się milicja, a w przypadku zorganizowanych band – NKWD. Ja miałem odnaleźć kogoś szczególnego, przywódcę grupy – a może sekty? – antropofagów. Człowieka, który organizował napady na patrole i odosobnione posterunki wojskowe, szerzył terror na linii frontu, mordował żołnierzy. Dlatego właśnie to zadanie powierzono wojennoj razwiedce. Nie dalej jak przedwczoraj na ziemi niczyjej, pomiędzy liniami naszymi i Niemców, znaleziono trzech martwych żołnierzy z elitarnej Wydzielonej Brygady Piechoty Morskiej Floty Bałtyckiej. To byli weterani: sprawni, odważni, doświadczeni. Łuski po wystrzelonych pociskach świadczyły, że podjęli walkę z tym, co ich zabiło, jednak w ruinach, gdzie założyli posterunek obserwacyjny, znaleziono jedynie ich krew – tak jakby napastnika nie imały się kule. No i, rzecz jasna, natknięto się na ciała, wszystkie pozbawione serc. Kilka minut po strzelaninie na miejscu zjawił się wzmocniony patrol – piechota morska dbała o swoich – lecz nie wykryto żadnych intruzów, tylko pojedyncze ślady na śniegu. Dwieście metrów dalej zniknęły w śnieżnej zadymce. Inny niedaleko położony posterunek zameldował, że nikt nie powrócił do niemieckich okopów, rozgardiasz i gorączkowo wystrzeliwane po szwabskiej stronie flary oświetlające – rzecz miała miejsce po północy – świadczyły, że tamci byli równie zaskoczeni. Czy tak samo zaniepokojeni? Być może tajemniczy kanibal działał także po drugiej stronie frontu? To również musiałem wyjaśnić, choć priorytetem było powstrzymanie morderców ludojadów. Żołnierze zaczynali się bać, szeptano o ludożercach, których zabić może jedynie poświęcona lub srebrna kula, ograniczono aktywność patroli, co samo w sobie było rzeczą niedopuszczalną, skądś wypłynęła nazwa Doskonali. Co oznaczała? Tego nie wiedział nikt.