– Spokojnie! – roześmiałem się, widząc minę Riumina. – Załatwiłem na jutro dodatkowe żarcie, wiesz, racje majora. Ma je przywieźć osobiście moja słodka Nadia Elizarowna, cesarzowa kuchni oficerskiej.
Podzieliłem konserwę, polałem wódki. W GRU obowiązuje, rzecz jasna, hierarchia służbowa, ale dowódcy nie trzymają na dystans swoich ludzi, starają się żyć tak jak oni. No, przynajmniej w czasie akcji...
Rozpogodzony Riumin ochoczo sięgnął po kieliszek, zagryzł tuszonką i powrócił do czytania. Zanim zjadłem swoją część, w drzwiach pojawili się Kotuszew i Drozd, za ich plecami ujrzałem dziewczynę z parteru. No tak, wywąchali żarcie.
– Jak ta mała ma na imię? – Trąciłem Saszkę w bok.
– Wiera – wymruczał, nie przerywając lektury.
Pokiwałem głową, czyszcząc talerz z resztek konserwy. Wiera... Tak jak Bachałowa. Niczego! Tamta nie żyje, nie będą mi się mylić.
– Słucham, panowie? – zwróciłem się surowym tonem do podwładnych.
– Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy komandir zwariował, czy może... – Kotuszew zawiesił głos z nadzieją.
Chłopak wciągnął policzki, udając przesadnie wychudzonego, zakończył grymas niewinnym uśmiechem.
– Po pół konserwy na łeb – oznajmiłem, patrząc na niego spod oka.
– A ona? – zerknął za siebie Drozd.
Prychnąłem rozbawiony – jeszcze trochę i wraz ze zwiększonymi racjami żywnościowymi powróci cywilizacja, porucznik Drozd właśnie ujął się za damą...
– Niech tam! – Machnąłem ręką. – Ona też.
Syknąłem, dotknąwszy nieostrożnie rozgrzanego piecyka, z cichym przekleństwem przymknąłem drzwiczki. Z trudem oderwałem się od obserwacji płomieni, ogień wywoływał wrażenie domowej przytulności, rzadko obecnie dostępne w Leningradzie ze względu na wszechogarniający chłód. Tu marzło się nawet w łóżku, pod grubym okryciem, dzień po dniu. Po prostu czasem mniej niż zwykle. W rogu kuchni – tak czy owak najcieplejszego pomieszczenia w całym mieszkaniu – przy oknie, stała zainstalowana jeszcze przez poprzednich lokatorów burżujka. Nie używaliśmy jej wcześniej, bo miała zapchaną rurę kominową, ale teraz, w przypływie dobrego humoru po dodatkowej kolacji, Drozd – syn kominiarza – doprowadził instalację do stanu używalności. Ot, co może zdziałać odrobina żarcia... Riumin jeszcze raz obejrzał dokładnie marokinową okładkę i rzucił niedbale książkę na stół. Mimo półmroku widać było wyraźnie obłoczki naszych oddechów. Nawet nie chciało mi się sprawdzać, jaka jest temperatura. Co to w końcu za różnica? Kurewski ziąb i tyle.
– Okładka wyszła chyba ze szkoły paryskiej: linearne tłoczenia, dublura – mruknął wreszcie Riumin. – Nasi robili to trochę inaczej. Musieli ją zedrzeć z jakiejś innej książki, nie daliby rady wykonać takiej na miejscu. Koźla skóra, złocenia... Na ich szczęście żadnych napisów. Za to zawartość jest ewidentnym fałszerstwem. Czuć jeszcze farbę drukarską.
– Tyle to sam wydedukowałem, Watsonie – podsumowałem zgryźliwie jego wywody. – Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– No więc nasuwa się pytanie: po czorta ci to dali? Przecież Bachałowa nie żyje, nie musieli w ogóle o tym mówić.
– Fakt. – Zagryzłem z namysłem wargi. – Może Kutiepow obawiał się zataić informację? W końcu Gławkom...
– Kiedy to fałszywka, a nie żadna informacja. Bełkot skompilowany z paru idiotycznych tekstów w ciągu godziny czy dwóch. Strach może Kutiepowa powstrzymać przed sabotowaniem śledztwa, w końcu wie, że jedziemy na jednym wózku, jednak w tym jest coś więcej... On musiał się czegoś dowiedzieć od Bachałowej.
– Więc... Zaraz! – krzyknąłem. – Ten gnojek próbuje mnie zniechęcić do poszukiwania tekstu, prawdziwego tekstu, opisującego idee, jakimi kierują się Doskonali, na wypadek gdyby ktoś mi szepnął o jego istnieniu. Chce, żebym zbagatelizował tę wiadomość, myśląc, że to jakieś bzdury! Kochanka Bieliajewa musiała go o tym poinformować.
– Tak! – potwierdził Riumin, waląc pięścią w stół. – O to mu chodzi! Ale dlaczego? Jeżeli księga, ta autentyczna, zawiera coś istotnego dla naszego dochodzenia, nie wykonamy zadania i postawią nas między ślepym murem a plutonem egzekucyjnym, to jego także. Nie wywinie się. Decyzję będzie podejmował osobiście towarzysz Stalin, a jemu wsio rawno, pułkownik czy major, NKWD czy GRU... – dokończył ciszej.
– A gdyby tekst nie miał nic wspólnego ze śledztwem? – spytałem. – Nie zawierałby żadnych ważnych informacji, jedynie...
– Tak?
– Jedynie opisywał, jak stać się Doskonałym. Nie w sensie dołączenia do sekty, ale podawał szczegóły techniczne tej... przemiany. Bo rzecz chyba nie w mrozoodporności, a przynajmniej nie tylko.
– Unoszenie się w powietrzu? Przechodzenie przez ściany? Niewidzialność? – zadrwił Riumin.
– Nieważne – mruknąłem. – Nie ma co dywagować, jednak nasuwa się jeden oczywisty wniosek: musimy być szybsi i uprzedzić towarzysza Kutiepowa, pierwsi znaleźć tę książkę. O ile, rzecz jasna, takowa istnieje... Głupio by było tracić czas na jakieś bzdury.
Przytaknął ruchem głowy, jednak widziałem, że coś go gnębi, kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jakby nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć mi o czymś, czy lepiej milczeć. Czekałem cierpliwie.
– Rumunia – wymamrotał wreszcie. – Pamiętasz akcję w Rumunii?
Zacisnąłem zęby. Pamiętałem. My, ludzie radzieccy, odrzucamy wszelkie burżuazyjne przesądy, nie wierzymy ani w Boga, ani w czary. I mamy rację; Boga nie ma – historia ludzkości jest najlepszym tego dowodem, a magia i wszelkie hokus-pokus to wymysły zabobonnych wieśniaków. Jednak czasem... Każdy oficer GRU od kapitana w górę otrzymuje dostęp do akt opisujących szczególnie niebezpieczne akcje – dla przestrogi i nauki. W zeszłym roku wysłano doborowy oddział wojennoj razwiedki – Moskowskij Otriad Spiecjalnowo Naznaczenija – do jednego z rumuńskich klasztorów. Nie wiem, na czym polegała sama misja, dokumenty tego nie precyzowały, jednak kilka kwestii podkreślono dobitnie: zadanie zostało wykonane, straty własne wyniosły trzydziestu dwóch zabitych na czterdziestu ośmiu biorących udział w akcji, a przeciwnicy wykazywali alergię na srebro. No, alergia normalna rzecz, sam widziałem, jak jeden z moich ludzi umarł ukąszony przez zwykłą pszczołę, choć fakt zgromadzenia tylu alergików w jednym miejscu mimo wszystko zastanawiał, ale te straty... W klasztorze mieszkało szesnastu mnichów, a każdego z chłopaków, których tam wysłano, postawiłbym śmiało przeciwko dziesięciu żołnierzom, naprawdę dobrym żołnierzom... Być może wyjaśnieniem całej sprawy były narkotyki, w czasie walk na Filipinach amerykańskich żołnierzy przez dłuższy czas masakrowali wyskakujący z dżungli, uzbrojeni jedynie w maczety tubylcy – byli tak naćpani, że nie czuli strachu ani bólu, podobno nawet mniej krwawili. Można ich było oczywiście zabić, tyle że z trudem, z wielkim trudem...
– Spokojnie, Saszka – westchnąłem. – Wystarczy większy kaliber i trzeba strzelać w łeb. Może ktoś zdąży nacisnąć spust czy pchnąć nożem z kulą w sercu, ale z mózgiem na suficie nie ma szans. Co do tej książki...
– Mam pomysł – wszedł mi w słowo Riumin. – Byłem dziś w bibliotece i archiwum, chciałem zobaczyć, jak radzi sobie Drozd, ale...
– Tak?
– To beznadziejna robota. – Wzruszył ramionami. – Sami nic nie znajdziemy, nie ma mowy. Próbowano wywieźć część zbiorów, w efekcie powstał taki burdel, że nikt nie wie, gdzie co jest. Poza pracownikami – dodał. – Tyle że większość z nich ma jakie takie pojęcie jedynie o swoich działach. Całością zbiorów opiekuje się niejaki profesor Dankell.