– To Niemiec z pochodzenia, prawda? – wtrąciłem szybko.
– Tak, miał niemieckich przodków, co prawda jest członkiem partii, lecz w obecnej sytuacji naprawdę niewiele potrzeba, aby posądzić kogoś o szpiegostwo, więc powinien być otwarty na... perswazję.
– Dobry pomysł – pochwaliłem. – Zaraz z rana wybierzemy się do pana profesora. Ale teraz – ziewnąłem szeroko – czas spać. To był męczący dzień.
Zza drzwi dobiegły mnie dźwięki gitary, po chwili zawtórował im całkiem zgrany damsko-męski trójgłos – najwyraźniej panienka porzuciła nieśmiałość:
Kak na kijewskom wokzalie
mienia bladju obozwali.
Nu kakaja że ja blad’,
jesli niekomu jebat’.
– Dzieciaki – wymamrotałem. – Dzieciaki.
Ktoś zatykał mi nos i usta, brakowało mi tchu. Wychynąłem gwałtownie ze stanu nieświadomości, odpychając napastnika. Blada jak płótno Wiera wskazywała na okno, wydając dziwne, charkotliwe dźwięki. Czułem kwaśny zapach jej strachu, w porannym półmroku widziałem wykrzywioną przerażeniem twarz. Z ulicy dobiegł mnie tupot ciężkich wojskowych buciorów. Kilkanaście osób kłębiło się pod bramą kamienicy, pękały z hukiem rąbane siekierami deski. Doskonali. W cywilnych ubraniach, ale uzbrojeni w pepesze i pistolety, bez płaszczy, futer i czapek. Nieczuli na mróz. Oprzytomniałem błyskawicznie i nie zważając na kąsający bose stopy chłód, wypadłem do przedpokoju, porywając w przelocie trzymaną pod poduszką broń.
– Ko mnie, riebiata, ko mnie! – ryknąłem.
Drozd i Kotuszew przyczaili się za stosem drewna, Riumin krzyczał coś do telefonu – miałem nadzieję, że zdąży wezwać pomoc, na sąsiadów nie było co liczyć. Załomotały schody, posypały się drzazgi z prutych długimi seriami drzwi. Rozległ się trzask – wejście do mieszkania stanęło otworem. Zakląłem bezsilnie; pistolety to niewiele przeciwko takiej przewadze, jedynie pochodzący z Syberii Kotuszew przywarł do kolby mosina, no tak – myśliwy nigdzie nie rusza się bez karabinu... Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli, oderwanych od siebie obrazów, zastanawiałem się gorączkowo: skąd ten napad? Co zrobiłem, aby go sprowokować? Kto nasłał na mnie Doskonałych? Rozjuszony aresztowaniem kochanki Bieliajew? Bzdura, Bachałowa sypnęłaby go natychmiast, gdyby miał cokolwiek wspólnego z kanibalizmem. To tylko złodziej i oportunista, nikt więcej. Kutiepow? Wprowadził mnie w błąd i zabił Bachałową, zanim zdążyłem ją przesłuchać, to fakt. Jednak gdybym się uparł, żeby z nią pogadać, nie mógłby mi przeszkodzić – ba! – nie odważyłby się nawet. Jeśli zginę, będzie pierwszą osobą, od której Gławkom zażąda wyjaśnień, a to nie żarty, oj, nie... No i skąd sekciarze znali mój adres? Gdyby ktoś mnie śledził, zorientowałbym się z łatwością, teraz po ulicach Leningradu chodzili tylko ci, którzy musieli, nie było jak schować się w tłumie. Kutiepow wiedział, gdzie mieszkam, ale poza nim... Nadia! Podałem jej swój adres! Zaproponowała mi dostarczenie racji żywnościowych dopiero po tym, kiedy zasugerowałem, że Bachałową interesuje się NKWD. No i wyznałem, że nie jestem porucznikiem, tylko majorem. Jeżeli należała do Doskonałych, nietrudno jej było skojarzyć fakty... Nadia, ty suko!
Brodata twarz o błyszczących fanatyzmem oczach pojawiła się nagle, by zniknąć sekundę później w krwawym rozbryzgu, sucho szczęknął mosin. Riumin wychylił się ze swojego pokoju i zamaszystym gestem rzucił granat na schody. Przypadliśmy do podłogi, nad głowami zaświszczały odłamki.
– Ko mnie! – wrzasnąłem ponownie, strzelając do nacierających sekciarzy.
Któryś odpowiedział ogniem, na szczęście niecelnie. Kotuszew, osadziwszy bagnet na karabinie, zablokował wąskie przejście między stertą drewna a ścianą i walczył po mistrzowsku, dając mi czas na przeładowanie broni. Drozd z Riuminem zniknęli w jednym z pomieszczeń, atakowani przez kilku napastników. Zdążyłem załadować trzy naboje, wszystkie wystrzeliłem w muskularnego draba pochylającego się nad porąbanym siekierami Kotuszewem. Obok leżały jakieś ciała, chłopak nie sprzedał życia darmo. Widząc kolejnych wrogów przeskakujących zaimprowizowaną barykadę, uciekłem do pokoju. Pierwszego, który wbiegł za mną, uderzyłem kolanem w krocze. Kiedy zgiął się wpół, łupnąłem w kark kolbą pistoletu. Skończyły się naboje? Niczego! – dalej miałem w garści prawie kilogram żelaza. Następnego trzasnąłem tokariewem w bark, ale z jakichś względów nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Stalowy obojczyk czy co? Pchnął mnie otwartą dłonią, niczym w przyjacielskiej sprzeczce, ale poleciałem na ścianę jak po zderzeniu z ciężarówką. Chciałem wstać, jednak moje ciało ni stąd, ni zowąd przybrało konsystencję ciężkiego roztopionego metalu, gapiłem się bezradnie na pędzące ku mojej szyi ostrze siekiery. Zanim doszedł mnie pocałunek śmierci, w nagłym, bolesnym rozbłysku światła ujrzałem Wierę wirującą z przyczepioną do dłoni stalową smugą, twarz obryzgała mi ciepła krew. Potworne uderzenie wyparło resztki powietrza z moich płuc i zapadłem w ciemność.
Ocknąłem się, słysząc podniesione głosy.
– Trzeba natychmiast zameldować o sytuacji!
– Poczekajmy, może odzyska przytomność.
Moi przyjaciele – Manuilski i Kutiepow... Uniosłem z wysiłkiem spuchnięte, jakby nie swoje powieki, przez chwilę widziałem tylko szarobiałą plamę, poczułem, że ktoś zwilża mi usta. Zawzięcie mrugając, przegoniłem sprzed oczu mamiącą wzrok mgłę. Tuż przy szpitalnym łóżku siedział Riumin – pobladły, z posiniaczoną twarzą, ale na oko cały i zdrowy. No, względnie zdrowy. Odgłosy kłótni dochodziły z korytarza. Spróbowałem usiąść, przeszył mnie jednak tak przeraźliwy ból, że natychmiast opadłem na poduszki.
– Leż – mruknął Riumin. – Masz połamane żebra i wstrząśnienie mózgu.
– Co z chłopakami? – spytałem, z trudem wypychając słowa przez wyschnięte gardło.
– Drozd zarobił kulkę w brzuch, ale wyjdzie z tego, Kotuszew stracił ucho, ma pękniętą czaszkę i przerąbany siekierą bark. Jest nieprzytomny.
– Jakie... rokowania?
Saszka apatycznie wzruszył ramionami.
– A kto to wie?
– Jakim cudem ocalałem?
– Uratowała cię nasza znajda, Wiera Turkuł. Zerwała szablę ze ściany i ścięła łeb gnojowi, który chciał cię wykończyć. Zaraz potem przyjechał pluton alarmowy z garnizonu.
– Szablą?! – zawołałem z niedowierzaniem.
– Szablą. Wygląda na to, że kupiłeś sobie życie za pół konserwy – stwierdził cierpkim tonem.
– Mówisz, że nazywa się Turkuł?
Przytaknął.
– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?!
– Nie pytałeś. – Znowu wzruszył ramionami. – A zresztą, chyba dobrze zrobiłem?
– Możliwe – odparłem, unikając jego wzroku. – Zawołaj lekarza i tamtych dwóch – poleciłem.
Westchnął ciężko, lecz podniósł się z krzesła, po chwili ujrzałem starszego, otyłego mężczyznę w białym kitlu, za nim do pokoju weszli Kutiepow i Manuilski.
– Major Daduszew – przedstawił się lekarz.
– Proszę postawić mnie na nogi, doktorze. Muszę być w stanie chodzić.
– Nie ma mowy! – rzucił ostro. – Stan, w jakim się znajdujecie, towarzyszu, wyklucza...