– Z rozkazu Gławkoma – wyszeptałem.
Niespodziewanie poczułem mdłości, zwymiotowałem w podsuniętą pospiesznie przez Riumina miskę.
– Sami widzicie – powiedział lekarz już łagodniej. – Mógłbym co prawda obandażować wam mocniej klatkę piersiową i podać środki pobudzające, jednak każdy większy wysiłek spowodowałby prawdopodobnie przebicie płuc i wewnętrzny krwotok. Nie mogę wziąć odpowiedzialności za...
– Z rozkazu Gławkoma! – powtórzyłem.
– No dobrze, skoro żądacie tego przy świadkach... Za parę minut będę gotowy – obiecał.
– Towarzyszu Kutiepow! – zawołałem niegłośno.
Enkawudzista podszedł bliżej, stanął w nonszalanckiej pozie, mierząc mnie ponurym wzrokiem. Najwyraźniej miał mi coś za złe. Wkurzyła go moja nieostrożność? Bał się, że będzie musiał składać wyjaśnienia Stalinowi? Nieważne, chuj jemu w rot!
– Z rozkazu Głównodowodzącego! – zacząłem twardo, poczekałem, aż przyjmie postawę zasadniczą: butek przy butku, pięty razem. Coś nie bardzo mu szło, widać było, że nie lubi stawać na baczność, a tu, kurwa, trzeba, ludzie patrzą. – Zadanie: dokonać aresztowania porucznik Nadii Elizarowny Uspienskiej, nie przesłuchiwać, uniemożliwić ucieczkę, popełnienie samobójstwa, wszelki kontakt z osobami postronnymi, zameldować o wykonaniu – kontynuowałem.
– Ale...
– Milczeć! – warknąłem.
Umilkł. Z ceglastymi wypiekami na policzkach. Wiedział świetnie, że w tym momencie liczy się tylko fakt, że mam prawo wydawać rozkazy w imieniu Gławkoma. Najmniejsza niesubordynacja i towarzysz Kutiepow wyląduje w łagrze, pułkownik nie pułkownik.
– Przejąć kontrolę nad odpornymi na mróz ochotnikami, nie dopuścić do ucieczki, paniki, powstania plotek. Do czasu mojego przybycia zapewnić im wszelkie wygody, gorący posiłek, możliwość odpoczynku w ogrzewanym pomieszczeniu – zakończyłem.
Enkawudzista zacisnął usta tak mocno, że przypominały ranę po cięciu brzytwą, ale nie zaprotestował.
– Czy wzięliście żywcem jakichś sekciarzy? – zapytałem.
– Tylko dwóch – odparł. – Obaj znajdują się w stanie wykluczającym przesłuchanie. Być może za tydzień, dwa...
– Trzeba ich pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę – poleciłem.
Skinął posłusznie głową.
– Wydałem już rozkazy – zapewnił.
Z pomocą Riumina, który podparł mi plecy, usiadłem na łóżku, do niewielkiego pomieszczenia – dopiero teraz zauważyłem, że dostałem izolatkę – wszedł lekarz w towarzystwie dwóch pielęgniarek.
– Aha, przydzielcie mi ekipę z samochodem – zawołałem za wychodzącym Kutiepowem.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał Manuilski.
Syknąłem, kiedy pielęgniarki ujęły mnie pod ręce, zmuszając do przybrania dziwacznej, na poły ptasiej pozycji z odwiedzionymi od ciała łokciami. Zabolało.
– Jest coś takiego, towarzyszu generale – przyznałem.
– Oddychajcie przeponą – nakazał Daduszew, owijając mi pierś kolejnymi warstwami płótna.
Wyjaśniłem Manuilskiemu, w czym rzecz, obserwując spod oka uwijającego się medyka. Lekarz uformował wokół mojej klatki piersiowej coś w rodzaju grubej na pół centymetra zbroi; sztywnej, wyraźnie ograniczającej ruchy. Miałem nadzieję, że to wystarczy, aby zapobiec przemieszczaniu się złamanych żeber. Nie jestem wariatem, ale intuicyjnie wyczuwałem, że niewiele brakuje, aby towarzysz Stalin rozliczył mnie z wyników dochodzenia – adiutant Gławkoma, któremu meldowałem się przez radio, wykazywał coraz większe zniecierpliwienie.
– Możecie uważać to za zrobione – obiecał Manuilski, po czym skierował się do wyjścia.
Nie zdziwiłem się, co prawda mógł spełnić moją prośbę jednym telefonem, lecz zapewne wolał to załatwić w bardziej dyskretny sposób, zachować pewien dystans. Dosłownie. Jeżeli, jak mawiają Amerykanie, gówno trafi w wentylator, lepiej się odsunąć. Tyle na temat solidarności armii z wojskowym wywiadem...
Ubrałem się z pomocą Riumina i wysłuchawszy na odchodnym napomnień lekarza, ruszyłem szukać enkawudzistów. Miałem nadzieję, że Kutiepow zostawił mi takich, którzy będą w stanie doliczyć do dziesięciu. Nie miałem wyboru, musiałem skorzystać z ich pomocy, bo ani ja, ani Saszka nie nadawaliśmy się do pościgów czy też czynności śledczych. Przypuszczałem co prawda, że profesora Dankella trzeba będzie raczej cucić, niż ścigać albo walić po pysku, ale nigdy nic nie wiadomo, najlepszym przykładem Nadia Elizarowna czy choćby Wiera Turkuł. Wiera... Teoretycznie rzecz biorąc, mogła nie mieć nic wspólnego z generałem majorem białej armii Antonem Turkułem, jednak mocno w to wątpiłem. Kosztowne i raczej niekradzione ubrania, nawet jej bielizna wyglądała na jedwabną, dopiero teraz to skojarzyłem – głód naprawdę otępiał – sposób, w jaki posłużyła się szablą... Nie, nie była szermierzem, ale pewnie ktoś jej pokazał, jak się nią posługiwać. Choćby dla zabawy. Nie tak łatwo ściąć głowę. Turkuł przebywał na emigracji, lecz mógł tu zostawić rodzinę, byłoby dziwne, gdyby jego krewni popierali bolszewików. Jeśli miałem rację, panna Turkuł żyła tylko dzięki karygodnemu przeoczeniu naszych organów bezpieczeństwa. No, to akurat niewielki problem, w każdej chwili można go rozwiązać.
Dankell wyglądał, jakby przekroczył sześćdziesiątkę, ale mogło być to efektem niedożywienia. Ostro wyrzeźbioną, surową twarz przecinała spora blizna. Czyżby pojedynkował się za młodu? Czerwono-sina szrama kontrastowała z woskową cerą i jasnymi, rybimi oczyma. Uniesiona nieco – skurcz mięśni wyrobiony używaniem monokla? – prawa brew mężczyzny wywoływała wrażenie nieprzystępności i pychy.
Siedziałem za biurkiem w jego gabinecie, pan profesor musiał zadowolić się skromnym, kulawym krzesełkiem. Cóż, czasem najlepiej od razu zaznaczyć, kto tu rządzi.
– Potrzebne mi są wszelkie dane na temat Doskonałych i kanibali – powiedziałem bez wstępu.
Nie wylegitymowałem się, mundury towarzyszących mi enkawudzistów wyjaśniały wszystko.
– Jednak prosiłbym o... – zaczął, mierząc mnie chłodnym wzrokiem.
– Książka! – wycharczałem, wchodząc mu w słowo. – Wiem, że w waszych zbiorach przechowujecie książkę na temat sekty!
W gruncie rzeczy wcale nie byłem tego taki pewien, ale pulsujące bólem mimo opatrunku żebra i ciągłe zawroty głowy nie nastrajały zbyt przyjaźnie do aroganta. Najwyraźniej pan profesor wierzył święcie w brednie o komunistycznej praworządności i nie czuł się zagrożony. Jeśli będzie trzeba, wyprowadzę go z błędu; dwójka ponurych, zwalistych bezpieczniaków czekała tylko na mój rozkaz – poinformowałem ich wcześniej, że dochodzenie nadzoruje osobiście Gławkom.
– W istocie mamy coś takiego – odchrząknął nieco nerwowo Dankell. – Rzecz dotyczy praktyk, które przywędrowały do nas prawdopodobnie z Chin, jeszcze w dziewiętnastym wieku. Być może któryś z marynarzy albo podróżników... Książka została napisana tu, na miejscu, wpadła w ręce agentów ochrany w czasie jakiegoś śledztwa.
– Pamięta pan, profesorze, o co chodziło w tym śledztwie? – spytałem szybko.
Odruchowo użyłem słowa „gospodin”, enkawudziści zerknęli na mnie koso, w oczach Dankella błysnęła iskra rozbawienia.
– O rytualny kanibalizm – poinformował mnie z pobłażliwym uśmiechem. – Wycinanie serc. Nie jestem pewien, ale chyba pisały o tym „Wiadomości Sądowe”. Wydaje mi się, że na początku lat siedemdziesiątych. – Potarł z namysłem skroń.
– Saszka – zwróciłem się do Riumina – idź z profesorem, przynieście książkę i te gazety.
Riumin skwapliwie podążył za Dankellem, ruchem dłoni skierowałem za nimi obu bezpieczniaków. Trzy uzbrojone osoby jako eskorta podstarzałego naukowca to pewna przesada, lecz nie mogłem pozwolić sobie na najmniejszy błąd, nie teraz. Wiedziałem, że albo zamknę śledztwo w ciągu kilku najbliższych dni, albo zapłacę głową za brak kompetencji. Takie życie.