Podbiegł do mnie Kutiepow, zauważyłem w jego ruchach coś nerwowego.
– Towarzyszu majorze! – wydyszał. – Muszę wam...
Przerwałem mu gestem, podszedłem bliżej do szeregu półnagich sołdatów. Paru zaczynało już sinieć.
– Proszę odprowadzić ich do szpitala, umożliwić gorącą kąpiel, ogrzać. Trzeba też sprawdzić, czy nie mają odmrożeń – poleciłem.
– Tak jest! – odparł ponuro.
W tonie bezpieczniaka dosłyszałem nową nutę, jakieś żałosne, upokorzone okrucieństwo. Czyżby coś się stało? No tak, pewnie dowiedział się, że znalazłem książkę.
Widząc, że najbardziej zmarzniętych rozkuto i zabrano do budynku, reszta ochotników nabrała ducha: wyprostowali się, zaczęli zerkać na współzawodników. Riumin obiecał zwycięzcom po pięć kilogramów konserw i dwa litry wódki, mieli o co walczyć.
Usłyszałem za plecami skrzypienie śniegu – to był jeden z tych jasnych, bezwietrznych dni, kiedy mroźny obuch leningradzkiej zimy wydawał się mniej dokuczliwy niż zwykle, niemal przyjazny.
– Muszę wam o czymś zameldować – powiedział niepewnie Kutiepow.
– Tak?
– Dankell... Samochód, którym go wieziono, wpadł do wody.
– Do wody?!
– W porcie, wiecie, przy brzegu kruszą lód, żeby zapewnić manewrowość okrętom.
– Jak się tam znalazł, przecież to nie po drodze?! – wrzasnąłem z wściekłością.
– Nie wiem. – Spuścił głowę.
Wziąłem głębszy oddech, momentalnie zakłuło mnie w piersiach.
– Jeśli on należał do sekty...
– Biorę pełną odpowiedzialność za to zdarzenie, tam jechali moi ludzie – wymamrotał. – Ale może wszyscy zginęli.
– Zobaczymy – westchnąłem.
Nie było sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Zresztą jeśli wpadli do wody, to przy tej temperaturze... Nie będę rozpaczał po Dankellu, tym bardziej po dwóch bezpieczniakach.
Niecierpliwym gestem kazałem uwolnić kolejnych żołnierzy – dygotali z zimna, jeden osunął się na kolana, na granicy utraty przytomności. Przyjrzałem się pozostałym, ci mieli się nieźle, zdumiewająco nieźle. Nienaturalnie bladzi – nic dziwnego, dwadzieścia stopni poniżej zera to nie przelewki – nie wykazywali jednak żadnych innych oznak wychłodzenia: dreszczy, sztywnienia mięśni, skurczów. Co prawda widziałem, jak pochodzący z Syberii żołnierze co rano nacierają się śniegiem, ale trwało to jedynie kilka minut, zaraz potem wracali do ciepłych izb i ziemianek.
– Zawołaj jakiegoś lekarza – zwróciłem się do Riumina.
Bez słowa powlókł się do szpitala. Sam również byłem zmęczony, marzyłem o gorącej kąpieli i odpoczynku.
Daduszew miał nieszczególną minę, białe obłoczki ulatujące z ust mężczyzny przywoływały skojarzenie z sapiącą pospiesznie lokomotywą: puf, puf, puf. Korpulentny lekarz nie wyglądał na specjalnie sprawnego fizycznie, jednak to nie zmęczenie przyprawiało go o zadyszkę, Daduszew się bał.
– Co o tym myślicie, doktorze? – zagaiłem.
– To nie są ludzie – wyszeptał. – Stoją tu prawie godzinę...
– Więc?
– Powinni mieć dreszcze, przecież organizm broni się przed wychłodzeniem, generując ciepło poprzez ruch, przez drżenie mięśni. To jest całkowicie niezależne od woli, nie można tego powstrzymać, a oni... – załamał mu się głos, nie dokończył.
– Oblejcie ich wodą! – poleciłem.
Kilku enkawudzistów pospieszyło spełnić mój rozkaz, w oknach szpitala widziałem coraz więcej twarzy. Dobrze, niech patrzą.
– Co teraz? – zapytał nerwowo Kutiepow.
– Poczekamy – odparłem, patrząc na ociekających wodą żołnierzy. – Wydaje mi się, że zostali sami sekciarze, ale chciałbym...
Przerwał mi wściekły ryk. Jeden z przykutych do ogrodzenia żołnierzy rzucił się naprzód i skruszywszy potężnym zrywem kajdany, uderzył w pierś stojącego obok enkawudzistę. Tamten legł na śniegu z rozłożonymi nad głową rękoma niczym śpiące dziecko. Rozległy się strzały.
– W nogi! – zawyłem. – Strzelać w nogi!
Spanikowani żołnierze rozpoczęli zrazu chaotyczną palbę, ale z każdą chwilą ostrzał koncentrował się coraz precyzyjniej na uciekającym zygzakiem sekciarzu. Zanim upadł, postrzelono go kilkanaście razy, nie tylko w nogi.
– Idziemy! – rozkazałem białemu jak ściana lekarzowi. – Pozostałym – wysyczałem wściekle do Kutiepowa – natychmiast założyć dodatkowe kajdany!
Nie patrząc, czy wykonano mój rozkaz, pospieszyłem do powalonego.
– Ożeż kurwa... – Riumin przewrócił żołnierza na plecy. – Siedemnaście, trafili go siedemnaście razy! – powiedział po chwili.
Rany niemal nie broczyły krwią, mięśnie Doskonałego drgały, jakby chciały dźwignąć z ziemi bezwładne ciało.
– Płuca, dwukrotny postrzał w brzuch, powinien krwawić jak zarzynana świnia – powiedział Daduszew trzęsącym się głosem.
Powieki leżącego uniosły się nagle, z ust wydarł się pełen wściekłości i bólu krzyk.
– Do szpitala z nim! – zadecydowałem.
– Chcecie go ratować? – zapytał medyk.
– Chcę go przesłuchać – odparłem zimno.
– Zabezpieczyłem pozostałych – wydyszał Kutiepow. Wyraźnie zdenerwowany pułkownik deptał mi po piętach. – Podwójne kajdany na ręce i nogi, miejmy nadzieję, że wystarczy... Przecież to carskie, jeszcze z zapasów ochrany – dodał, wskazując na ręce niesionego przez enkawudzistów sekciarza.
Rzeczywiście – grube na palec stalowe ogniwa sprawiały wrażenie solidnych. Tyle że były zerwane...
– To nie wasza wina – przyznałem. – Takie łańcuchy powinny powstrzymać byka.
Kutiepow pospieszył naprzód, zniknął mi z oczu wraz ze swoją ekipą.
– Spokojnie – mruknął Riumin, ujmując mnie pod ramię. – Poczekają na nas.
Kiedy dokuśtykałem do sali, w której umieszczono sekciarza, leżał już na stole operacyjnym, przypięty skórzanymi pasami do masywnego blatu.
– To pozostałość po dawnym zakładzie psychiatrycznym – wyjaśnił Daduszew. – Znaczy stół. Wątpię, aby nasz... pacjent zerwał więzy.
– Mam nadzieję – mruknąłem. – Mam nadzieję...
– Zaczynamy? – Kutiepow spojrzał na mnie pytająco.
Skinąłem przyzwalająco głową, usiadłem na podsuniętym przez Riumina krześle. Dwóch bezpieczniaków przekręciło na bok głowę sekciarza, przycisnęło ją do stołu, Kutiepow kapnął parę kropel przezroczystego płynu na blady od mrozu policzek. Ranny zareagował przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach wyciem.
– Co robicie... Tu są chorzy! Towarzyszu pułkowniku! – wybełkotał nieskładnie medyk.
– Używam kwasu solnego – odparł chłodno enkawudzista. – Jeszcze chwila i odsłonię nerw twarzowy. Chyba że nasz przyjaciel zacznie ze mną rozmawiać.
Z trudem opanowałem mdłości; najwyraźniej połamane żebra albo wywołane śledztwem napięcie wykończyły mnie psychicznie. W końcu tym razem miałem całkowitą pewność, że przesłuchiwany jest wrogiem władzy radzieckiej, bezwzględnym mordercą i członkiem nielegalnej organizacji religijnej. A jednak żółć podchodziła mi do gardła, nozdrza drażnił smród krwi i leków.
– Dajcie mu mówić! – warknąłem, wstając z krzesła.
Podszedłem bliżej, spojrzałem w przepełnione szaleństwem i bólem oczy sekciarza.
– Kto jest mistrzem? – spytałem.
Zanim odpowiedział, na jego ustach pojawiła się krwawa piana.
– Dwóch... stary i młody – wyszeptał.
– Ilu was jest?
– Było trzydziestu... część zginęła. Młody mistrz rozkazał...
– Chodzi o tych, którzy zaatakowali kamienicę na Marata?
– Tak...
– Kto jest młodym mistrzem?