– Gawniuk! – zawarczałem.
– Gawniuk – powtórzył spokojnie Panfiłow. – Problem w tym, że na pewno nie skończy się na donosach. Te trafiające do mnie mógłbym odpowiednio potraktować, więc prędzej czy później wasz znajomy wymyśli coś innego. A z tym będziecie musieli dać sobie radę sami. Nie mogę wdawać się w walkę z NKWD, nie teraz. Możecie liczyć co najwyżej na moją – zawahał się – cichą akceptację...
Skinąłem w podziękowaniu głową, to i tak dużo więcej, niż mogłem się spodziewać.
– Być może w przyszłości sytuacja ulegnie zmianie, na rozkaz Gławkoma struktury wywiadu wojskowego są intensywnie rozbudowywane, jednak tak czy owak pewne sprawy najlepiej załatwić po cichu.
Nie sposób było się z tym nie zgodzić – o ile towarzysz Stalin nie miał nic przeciwko rywalizacji NKWD i wojennoj razwiedki, na pewno nie tolerowałby otwartej konfrontacji. Nie w czasie wojny. Nie miałem zamiaru wciągać GRU w swoje prywatne sprawy, byłem dłużnikiem pułkownika Kutiepowa i miałem zamiar spłacić należność osobiście, w terminie i z procentami.
– Jeszcze jedno, zajmijcie się tą Turkuł. Może być dla nas cennym nabytkiem. Jeśli okaże się bystra, postarajcie się znaleźć jej jakieś samodzielne lokum. Jak dawniej mawiano: strzeżonego Pan Bóg strzeże...
– Tak jest, towarzyszu generale!
– Jeżeli stwierdzicie, że nie nadaje się do służby w razwiedgrupie, skierujemy ją na kurs dla radiotelegrafistów albo co... Jesteście wolni – zakończył rozmowę Panfiłow.
Zerwałem się z krzesła i zasalutowawszy, opuściłem generalski gabinet. Na korytarzu musiałem oprzeć się o ścianę, spóźnione emocje, cholera. A może nie doszedłem jeszcze do siebie? Żebra już mnie nie bolały, lekarze pozwolili chodzić bez krępującego pierś kokonu, ale nadal czułem się osłabiony. No i nic dziwnego – miałem piętnaście kilogramów niedowagi, pobyt w Leningradzie drogo mnie kosztował.
Z wojskowego szpitala wyszedłem zadowolony: Kotuszew i Drozd szybko dochodzili do siebie. Podejrzewałem, że niedługo wyślą mnie w kolejną misję, spodziewałem się, że do tego czasu chłopcy całkiem wydobrzeją, nie miałem zamiaru kompletować nowego zespołu. Co prawda Tima Kotuszew nie będzie już taki przystojny – jeden z Doskonałych obciął mu ucho, ale cóż... widziałem już gorsze rany. Choćby u pancerniaków. Bezrzęse, beznose, pozbawione warg twarze zamienione przez ogień w potworną bryłę spalonego mięsa. Ci dopiero będą mieli problemy z dziewczętami... A blizna po uchu to tylko dodatkowe miejsce do całowania.
– Dlaczego muszę wynieść się z hotelu? – spytała po raz kolejny Wiera.
Ton panny Turkuł świadczył, że była wyraźnie niezadowolona. Normalnie zdrowo bym ją objechał – podwładni powinni zachowywać swoje humory dla siebie – teraz jednak machnąłem ręką: dziewucha okazała się lojalna, a to wypadało docenić. Dlatego pozwalałem jej na więcej niż komu innemu. Nie dziwiłem się też jej reakcji. W wykorzystywanym przez GRU hotelu była jedną z nielicznych kobiet, obiektem adoracji. W mieszkaniu, które jej wybiorę, ponownie stanie się częścią anonimowego tłumu, nikt nie będzie jej nawet podejrzewał o związek z wojskową razwiedką. Będę musiał kiedyś wytłumaczyć pannie Turkuł, że unikamy popularności, nawet wśród swoich.
– Dlatego – oznajmiłem zwięźle.
Spojrzała na mnie ostro, po chwili odwróciła wzrok. No i dobrze – trzeba znać swoje miejsce w szyku. Dopiero kiedy upewniłem się, że zrozumiała przesłanie, podjąłem temat.
– Będziesz pracowała z nami, przejdziesz przeszkolenie, na razie podstawowe, nie ma czasu na nic więcej. I lepiej, aby nikt cię nie kojarzył z GRU. Ten hotel to teoretycznie bezpieczne miejsce, zakamuflowane jako ośrodek szkolenia szyfrantów. Szczególne środki bezpieczeństwa i ochrona nie powinny budzić niczyjego zdziwienia, ale...
– Tak? – ponagliła mnie, widząc, że nie kończę zdania.
– Abwehra także nie zasypia gruszek w popiele, w naszej branży nie można być zbyt ostrożnym.
– To paranoja – burknęła niechętnie.
– Być może – przyznałem zgodliwie. – Tylko że lepiej być żywym paranoikiem niż martwym sceptykiem.
Po minie dziewczyny poznałem, że raczej nie zrozumiała ostatniego określenia, nie zamierzałem jednak niczego tłumaczyć. W końcu dlaczego nie pocieszyć się przez chwilę przewagą intelektualną? Bogiem a prawdą, z Saszką rzadko kiedy miałem taką okazję. Te jego przedrewolucyjne studia...
Pożegnałem się z Wierą jakieś dwieście metrów przed znajdującym się niedaleko Arbatu hotelem. Kiedy odeszła kawałek, powlokłem się za nią. Dzień był niepogodny, szarobure, zaciągnięte chmurami niebo i błotnista breja na chodnikach – efekt opadów deszczu ze śniegiem – nie zachęcały do spacerów. Jednak wypadało zorientować się w sytuacji. Panna Turkuł dotarła do hotelu, nie oglądając się za siebie – no i dobrze. Na wszelki wypadek przystanąłem w bramie jakiejś kamienicy. Zamiast pokazać przepustkę, rozpoczęła przyjacielską pogawędkę z wartownikami. Ech... najwyższy czas zmienić jej lokum, jeszcze trochę i konspirację diabli wezmą. Nie podejrzewałem co prawda, aby zdążyła opowiedzieć żołnierzom o wydarzeniach w Leningradzie, cała sprawa zbyt drogo ją kosztowała, ale w przyszłości – kto wie? Fakt, że łatwo nawiązuje znajomości, mógł się przydać, tu i teraz jedynie przeszkadzał. Obiecałem sobie, że gdy tylko wrócę do domu, podzwonię w sprawie mieszkania.
Drgnąłem, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wziąłem za odgłos artyleryjskiej salwy. Niebo przecięła błyskawica, lunął deszcz. Przez dłuższą chwilę oddychałem głęboko, starając się uspokoić. Niemcy zostali odepchnięci od Moskwy, teraz, w kwietniu 1942 roku, nic już stolicy nie groziło. Byliśmy bezpieczni, to tylko wiosenna burza. Tylko burza...
Zaparzyłem herbatę – wreszcie earl grey, nie jakaś gruzińska plujka – nakroiłem kiełbasy i czarnego chleba. Od czasu powrotu z Leningradu byłem nieustannie głodny, nic dziwnego, zważywszy, jak schudłem w czasie wykonywania misji. Na szczęście moje kartki żywnościowe pozwalały na takie ekstrawagancje, inni musieli liczyć kromki chleba, a o kiełbasie mogli jedynie pomarzyć. Zza drzwi, z klatki schodowej, dochodził zapach gotowanej kaszy z grzybami, ani chybi dzieło mojej sąsiadki Nataszy Aleksandrowny Pokrowskiej. Ta mimo wojny zawsze potrafiła wyczarować coś smakowitego. Czasem trochę zazdrościłem Władowi, mężowi Nataszy; miła i ładna żona, kilkuletni syn, spokojny dom... No, to wszystko, rzecz jasna, przed wojną. Teraz Władik był na froncie – o ile jeszcze żył, bo czasem wiadomości o śmierci bliskich przychodziły z opóźnieniem – i podrywał żołnierzy do ataku z okrzykiem: Za rodinu, za Stalinu! A o Nataszy wiedziałem tyle, że pracowała w fabryce produkującej amunicję i wystawała w kilometrowych kolejkach, starając się zrealizować swoje kartki żywnościowe. Jak wszyscy. Lecz nadal można było na niej z przyjemnością oko zatrzymać. To się nie zmieniło...
Otrząsnąłem się z zamyślenia, z westchnieniem sięgnąłem po słuchawkę. Od kilku już dni próbowałem załatwić jakieś mieszkanie dla Wiery. Bezskutecznie. Niestropione bynajmniej takim drobiazgiem jak wojna światowa zastępy urzędasów broniły każdego pokoiku niczym nasze wojska Leningradu. Mogłem oczywiście zaświecić im w oczy legitymacją GRU, tyle że wówczas nie byłoby mowy o jakiejkolwiek konspiracji. Mogłem też zapłacić, bo przecież o to chodziło bohaterskim strażnikom przestrzeni mieszkalnej w Moskwie. Wystarczyłaby skrzynka, może dwie konserw i parę butelek wódki. Tyle że, kurwa, wstyd. Chluba wywiadu wojskowego major Razumowski opłaca się jakiemuś tłustemu dekownikowi? Nie, tu trzeba wymyślić coś innego... Gdyby chłopcy byli na chodzie, kazałbym im zorganizować jakiś drobny wypadek – mało to osób zebrało po mordzie w ciemnej uliczce? Założę się, że następnego dnia niejeden z urzędasów dużo bardziej skłaniałby się do negocjacji. No ale samemu nie wypada, a włączać w sprawę postronnych nie można. Ech, życie...