Tuż przed bramą kamienicy, w której mnie zakwaterowano, zamajaczył jakiś potężny cień. Cofnąłem się odruchowo, usiłując zdrętwiałą z zimna dłonią wyciągnąć broń. Powstrzymał mnie uspokajający gest – poznałem Riumina, jednego z przydzielonych mi do pomocy agentów wojennoj razwiedki. Otworzył solidne wierzeje, już w korytarzu uniósł postawioną na schodach lampę naftową, poświecił.
– Dobrze, że wróciliście, majorze – mruknął. – Natknęliśmy się na mały problem.
Nie odpowiedziałem; szczękając zębami, dopadłem przedpokoju, dwaj inni moi ludzie, Pietia Drozd i Tima Kotuszew, pomogli mi ściągnąć kożuch, podali gorącą, słodką jak ulepek herbatę.
– Gadaj! – poleciłem po chwili Riuminowi.
Tamten bez słowa wyszedł z pokoju, powrócił, popychając przed sobą jakieś wychudzone, opatulone po czubek nosa stworzenie.
– Nie kazałem jej się rozbierać, bo jest przemarznięta, znaleźliśmy dziewuchę, kiedy patrolowaliśmy okolicę, chowała się w jednej z piwnic – wyjaśnił.
– Ją? – Uniosłem pytająco brwi.
– To córka dozorczyni, jej matka zmarła miesiąc temu, mieszkały na parterze, niedawno ktoś wyważył drzwi i splądrował mieszkanie. A zatrzymałem panienkę, bo wyglądało, jakby nas szpiegowała, ale... – urwał, krzywiąc się wymownie.
Ponownie zwróciłem wzrok na okutaną w stare łachy postać.
– Ściągnij to z niej – rozkazałem.
Riumin zdarł z nieznajomej jakieś bynajmniej nie wytworne palto, gwizdnął z lekka, widząc pod spodem futro z soboli.
– Mądra dziewczynka – powiedziałem z uznaniem. Gdyby nałożyła futro na wierzch, już dawno ktoś by ją zabił.
– Sobole, komandir? – wtrącił się Drozd. – To takie... kontrrewolucyjne. Coś mi tu śmierdzi – oznajmił.
– Mnie też – odparłem, powstrzymując gestem Riumina, który zaczął rozpinać wiszące na dziewczynie zbyt obszerne futro. – Zostaw, bo zasmrodzi nam cały dom.
Znajda wyraźnie cuchnęła – nic dziwnego, zapewne chodziła w tych samych łachach ładne parę tygodni, może dłużej.
– Kąpiel? – spytałem.
– Gotowa – zameldował dziarsko Drozd.
Podreptałem do łazienki, nieco drętwymi jeszcze dłońmi zdjąłem ubranie, mundur złożyłem starannie na wyszabrowanym skądś krześle o zdobionym, wysokim oparciu i z westchnieniem ulgi zanurzyłem się w gorącej wodzie. Na brzegu okazałej, przedrewolucyjnej wanny znalazłem nawet kawałek pachnącego bzem mydła. Z jednej strony gorąca woda była luksusem, bo brakowało opału, z drugiej – pozwalała utrzymać się w jakim takim zdrowiu. Nasz przydział pozwalał na gorącą kąpiel raz na kilka dni, choć musieliśmy się moczyć w tej samej wodzie. No, ściślej mówiąc, po mnie kąpali się chłopcy – jeden z przywilejów rangi... Czasem któryś trafiał na coś ekstra; ostatnio mój imiennik, Sasza Riumin, znalazł na nieodległym podwórzu orzech. Poradził sobie z drzewem w pojedynkę, a pocięte fachowo polana przytargał do naszej kwatery – umieściliśmy je w przedpokoju, chomikując na specjalne okazje, jak dziś. Zbyt długie okresy wychłodzenia skutkowały zapaleniem płuc, do czego przyczyniała się też skąpa w kalorie dieta.
Moczyłem się jakieś pół godziny, od czasu do czasu dolewając blaszanym czerpakiem na długiej drewnianej rączce nieco wrzącej wody – gotowała się w wiadrze stojącym na własnej roboty piecyku. To właśnie wszelkiego rodzaju „burżujki” i „kozy”, jak leningradczycy nazywali podobne samoróbki, utrzymywały ludzi przy życiu. No, przynajmniej tych, którzy mieli co wrzucić do pieca... Z niechętnym stęknięciem wygramoliłem się z wanny, sięgnąwszy po ręcznik, zawołałem dziewczynę. Po chwili pojawiła się w łazience, ponaglana przez Timę Kotuszewa. Zatrzasnąłem drzwi, aby zatrzymać ciepło, nonszalanckim gestem nakazałem się rozebrać.
– Kąpiel? – zaproponowałem.
Zadrżały jej wargi, zaczęła gorączkowo szarpać się z futrem. Cóż, dziewicza skromność – załóżmy, że była dziewicą – musiała ustąpić desperackiemu pragnieniu ogrzania się. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna. Zrzuciła futro, zdarła parę warstw ubrań, z obrzydzeniem na twarzy cisnęła w kąt brudną bieliznę. Znaczy wybredna... Czyżby jakaś niedotłuczona arystokratka? Nie, doszedłem do wniosku, jest na to zbyt młoda. Dałbym jej co najwyżej dwadzieścia lat. Zanurzyła się w wodzie, wydając zdławione, niemal erotyczne westchnienie rozkoszy. Wreszcie ciepło... Rozumiałem ją. Tropiłem sektę kanibali już drugi miesiąc, niepewny, czy prędzej wykończy mnie głód, czy mróz. Zerknąłem na dziewczynę – była wychudzona, ale sporo brakowało jej do żywych szkieletów, jakie oglądałem na co dzień w Leningradzie. Być może ktoś jej pomagał, a może była sprytniejsza, niż się na pozór wydawało? Krzywiąc się lekko, rozgarnąłem brudne ubrania – na szczęście niezawszone, zerknąłem na metkę przy futrze. Przedrewolucyjna. Znaczy i metka, i futro, teraz takich nie robią. Mydląca bez skrępowania drobne piersi dziewczyna spojrzała na mnie z przestrachem, domyśliła się, co robię. Nie odezwałem się ani słowem, odwróciłem do lustra, ogoliłem. Niech się trochę pomartwi, nie zaszkodzi jej to, a mnie ułatwi przesłuchanie. Riumin był starym wyjadaczem, jeśli zatrzymał dziewuchę, musiał mieć jakiś powód. Zresztą pogadać zawsze warto, może powie coś ciekawego?
Wróciłem do kuchni, ze względu na opalaną węglem kuchenkę było tu najcieplej, zasiadłem za stołem.
– Na chuj nam ta mała? – rzuciłem do Riumina. – Podupczyć chcesz czy co?