Выбрать главу

Odpowiedziało mi milczenie, generał Panfiłow odłożył słuchawkę.

Zacisnąłem kilkakrotnie zesztywniałe z zimna palce, postawiłem kołnierz. Dochodziła dwudziesta, wieczorny mrok rozjaśniały jedynie mdłe błyski niebieskich żarówek, ledwie widoczne przez zasłonięte okna. Zakląłem, potknąwszy się o wystający brukowiec. Zaciemnienie, cholera. Co prawda niemieckie lotnictwo nie odniosło specjalnych sukcesów, bombardując Moskwę – stolicę ubezpieczały tysiące dział przeciwlotniczych i setki samolotów, ale rozkaz to rozkaz. Pewnie jeszcze przez rok albo dwa będziemy po zmroku potykać się o każdy kamień. No nic, bywają gorsze problemy. Na przykład niemożność znalezienia fałszerza dokumentów, o wolnym pokoiku dla Wiery nie wspominając, choć w świetle rewelacji przekazanych mi przez Panfiłowa sprawa lokum dla panny Turkuł zeszła na dalszy plan. Pewnie, że lepiej, żeby mieszkała poza należącym do GRU hotelem, ale jeśli nie znajdę speca od lewych papierów, kwestia, gdzie mieszkają moi podwładni, przestanie się liczyć – wszyscy będziemy gryźli ziemię...

Skręciłem w wąską, pamiętającą jeszcze ostatnich Romanowów uliczkę, gdzieś z oddali doszedł mnie rytmiczny stukot żołnierskich butów; ani chybi patrol. Bliżej, z zionącego ciemnością zaułka, rozległ się cichy, zduszony jęk. Cóż, może jakaś pracująca dziewczyna dorabia sobie do kartek żywnościowych. Moskwa zapchana była wojskiem, chętnych nie brakowało...

Przystanąłem zaalarmowany złowrogim, metalicznym dźwiękiem – ktoś otworzył nóż sprężynowy. Sięgnąłem po broń. Cichy gwizd uświadomił mi, że zostałem zauważony. W chwilę później runąłem na bruk, powalony uderzeniem barku. Wystrzeliłem dwukrotnie w powietrze, nie zdążyłem zrobić nic więcej – przebiegając tuż obok, któryś z napastników kopnął mnie w ledwo zagojone żebra, drugi poprawił w łokieć. Zawyłem z bólu, ze zdrętwiałej nagle ręki wypadł mi pistolet. Kolejne kilka minut spędziłem na szukaniu broni, w końcu wymacałem ją w większej niż inne kupie błota. Dobre i to, musiałbym nieźle się tłumaczyć z utraty swojego tokariewa. Wstałem z bolesnym stęknięciem, bok rwał, jakby przebiegło po mnie stado koni. Ech, majorze Razumowski, przeżyliście Leningrad, a tu mało nie zatłukli was jacyś chuligani... I za co? I o co? Czort jeden wie.

Z zaułka dobiegły mnie odgłosy wymiotów, kiedy wypełzł z niego ciemniejszy niż otoczenie kształt, bezceremonialnie rozpłaszczyłem nieznajomego na ziemi, przytknąłem do głowy lufę pistoletu. Nie żeby było to trudne, mężczyzna ledwo trzymał się na nogach.

– Kim jesteś?! – wysyczałem ze złością.

Zabełkotał coś w odpowiedzi, wskazał na ramię. Zapaliłem trzymaną do tej pory w kieszeni latarkę – w okolicy nie plątał się żaden patrol – zerknąłem. Spod warstwy brudu błysnęły pagony. Najwyraźniej mój niefart jeszcze się nie skończył – właśnie przed chwilą kopniakiem w dupę posłałem w błoto pułkownika...

Wartownicy dwukrotnie sprawdzili moje dokumenty – legitymowałem się jak zwykle papierami oficera wojsk łączności – zanim wpuścili do budynku. Jeden uprzejmie poinformował, gdzie znajduje się gabinet pułkownika Poliakowa. Tak jakbym sam nie wiedział... Co prawda Poliakowa poznałem dopiero wczoraj, za to nasza znajomość od pierwszej chwili miała intensywny charakter. Rzadko kiedy zapoznajemy się z kimś, wciskając mu mordę w błoto... Z ociąganiem, bo nie miałem do czego się spieszyć, pomaszerowałem na piętro. Generalnie rzecz biorąc, pułkownik milicji to żadna szycha, niestety, Poliakow nie był zwykłym pułkownikiem. Od ponad roku pełnił funkcję zastępcy dowódcy moskiewskiej milicji, w praktyce spełniając wszelkie obowiązki generała Szołkina. Ten ostatni – o czym wiedziała cała Moskwa – był jedynie figurantem. W rzeczywistości bezpieczeństwa stolicy pilnował Poliakow. I pilnował dobrze. „Polak”, bo tak go nazywano, okazał się prawdziwym postrachem niesfornych żołnierzy, bandytów i wszelkiej maści swołoczy. Problem w tym, że stał się także postrachem wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób weszli mu w drogę... Miał znajomości na najwyższych szczeblach władzy – zapewne nie raz i nie dwa przyszło mu zamiatać pod dywan efekty generalskich czy partyjniackich zabaw, niejednokrotnie wyciągać z gówna prominentnych urzędników. A fama głosiła, że Poliakow potrafi upomnieć się o swoje. Dlatego był nie do ruszenia, liczyli się z nim nie tylko urzędnicy i partyjni bonzowie, ale nawet NKWD. No i do tego wszystkiego – cóż za zaskoczenie! – miał opinię strasznego skurwysyna. Zanim zjawiłem się na komendzie, wykonałem kilka telefonów, sprawdziłem, co wiadomo na temat wczorajszego zajścia. Nie było tego wiele: w zaułku, gdzie rozegrała się cała akcja, znaleziono dwóch żołnierzy czwartego korpusu powietrznodesantowego. Martwych. Jeden miał skręcony kark, drugiego zabito zadanym z potworną siłą uderzeniem w serce. Ślady – wreszcie pokrywające ulice błocko na coś się przydało – wskazywały, że napastników było więcej. W sumie czterech albo pięciu. Jak przypuszczałem, reszta uciekła zaskoczona moją interwencją, przy okazji obijając mi żebra. Wątpiłem, aby całe zajście okazało się dziełem przypadku, czwarty powietrznodesantowy operował obecnie na tyłach wroga. Dodawszy dwa do dwóch, można było wnioskować, że Poliakow ma nie tylko potężnych przyjaciół, ale i wrogów, którym lepiej nie wchodzić pod rękę. Niestety, było po sprawie; nie tylko wypolerowałem ulicę pułkownikiem Poliakowem, ale i – nieważne, że przypadkiem – przeszkodziłem komuś w porachunkach z szeryfem miasta Moskwy. A teraz miałem zebrać za swoje...

Zapukałem energicznie i wszedłem do gabinetu, nie czekając na pozwolenie. Po wczorajszym zajściu pan pułkownik mógł mieć pewne problemy z wymową, a nie sądziłem, żeby przesadna uprzejmość coś mi dała. Nie w tym wypadku, nie u Poliakowa.

Twarz pułkownika mieniła się wszelkimi odcieniami fioletu i czerwieni, pokrywały ją strupy i krwawe wybroczyny, czoło było sine, lewa ręka w gipsie, jednak oczy milicjanta patrzyły ostro i czujnie, cała sylwetka wyrażała nieludzką niemal determinację i z trudem tłumioną furię. W tym momencie przestałem się dziwić, że zabił dwóch desantowców i walczył z pozostałymi do mojego nadejścia. To była bestia, jedna z rzadko spotykanych osób, których nie można złamać, lecz co najwyżej zabić. Wnioskując z tego, co osiągnął: inteligentna bestia. Nie jestem specjalnie strachliwy, ale poczułem na plecach dreszcze – temu facetowi było obojętne, kim jestem, jeżeli postanowi mnie wykończyć, po prostu to zrobi. Bez wahania, bez litości, bez wyrzutów sumienia. A o rachunek, jaki przyjdzie mu za to zapłacić, będzie martwił się później.

Zameldowałem się służbiście, strzelając obcasami energiczniej niż przed niejednym generałem.

– To wy mnie wczoraj w tej uliczce? – zapytał, sepleniąc lekko.

– Tak jest! – wymamrotałem ze wzrokiem wbitym w ścianę powyżej głowy rozmówcy.

– Major Razumowski z wojennoj razwiedki? – upewnił się, zaciskając zdrową dłoń w pięść.

– Tak jest! – powtórzyłem.

Nie ma co, na wiele mi się przydały lewe dokumenty...

– Na co czekacie?! – warknął. – Siadajcie!

Usiadłem.

– Może nie powinienem o to pytać – powiedział już spokojniej – ale czy moglibyście wyjaśnić, majorze, co GRU ma przeciwko generałowi Baranowowi?

Zamurowało mnie. Nazwisko kojarzyło mi się jedynie z pewnym niespecjalnie lubianym kolegą ze szkoły, choć wątpiłem, że to o niego właśnie chodziło Poliakowowi. I co ma do tego GRU?!

– Proszę wybaczyć, pułkowniku, nie znam nijakiego Baranowa.

– Rozumiem wymogi konspiracji, jednak... – zaczął milicjant.