Выбрать главу

Urwał i przyjrzał mi się uważniej.

– Wy naprawdę nie kojarzycie tego nazwiska?

– Naprawdę.

– No tak... – Poliakow z namysłem postukał zagipsowaną ręką w stół. – To znaczy, że miałem wczoraj szczęście. I nie zawdzięczam go wojennoj razwiedce, a jedynie majorowi Razumowskiemu, który po prostu spacerował sobie po nocy i znalazł się w porę w odpowiednim miejscu.

Milczałem, bo i co mogłem powiedzieć?

– A gdzie i w jakim celu szedł major Razumowski? – padło znienacka pytanie.

Wysiłkiem woli stłumiłem instynktowną odpowiedź na temat prawa moskiewskiej milicji do przesłuchiwania pracowników wojskowego wywiadu. Wyglądało, że pułkownik nie pyta z czystej ciekawości, a w końcu w moich wędrówkach po mieście nie było niczego, co musiałbym ukrywać, więc...

Opowiedziałem krótko o problemach związanych ze znalezieniem niekrępującego lokum dla Wiery, wymieniłem nazwiska urzędasów, z którymi rozmawiałem na ten temat.

Spojrzenie Poliakowa złagodniało, podejrzliwość zniknęła z twarzy.

– Gdzie ma być to mieszkanie? – spytał, podnosząc słuchawkę.

– Niedaleko Arbatu – odparłem pospiesznie.

Trzeba korzystać z okazji...

– Może być na Arbacie? Jakieś dodatkowe warunki?

– Warunki?

– No, metraż, towarzystwo, standard. Jeśli to wasza kochanka, mogę umieścić ją pod dyskretnym nadzorem, tak że będziecie wiedzieli, jak się prowadzi pod waszą nieobecność.

Powtórnie oniemiałem. Coś, co w wojennych warunkach trudno by było załatwić i generałowi, Poliakow traktował jako rzecz oczywistą, wręcz niewartą wzmianki.

– To nie jest moja kochanka – wykrztusiłem wreszcie. – Wystarczy jej jakiś pokoik, żadnego nadzoru nie potrzebuję, chociaż... – zawahałem się na moment – przydałoby się coś w rodzaju matczynej ręki. Rozumiecie, ona nie zna miasta.

– Matczynej ręki? – mruknął milicjant. – A może być babcina? Znam mieszkanko z wolnym pokojem, lokatorki to dwie urocze staruszki. Jak ta wasza podopieczna odnosi się do starego reżimu?

– Znaczy do caratu?

– Dokładnie. Starsze panie były damami dworu Aleksandry Fiodorowny. Ostatniej carycy – dodał, widząc, że nie rozumiem. – Wolałbym, żeby panienka nie pisała donosów do Komsomołu, kiedy odkryje ten fakt. Staruszki są w pewnym sensie pod moją opieką.

Cóż, biorąc pod uwagę, że sama Wiera była krewną białego generała Antona Turkuła, sądziłem, że znajdzie wspólny język z właścicielkami mieszkania...

– Pozytywny – odparłem bez namysłu. – To znaczy chciałem powiedzieć...

Poliakow powstrzymał mnie leniwym gestem.

– Uratowaliście mi życie, majorze – powiedział z naciskiem. – Od dzisiaj macie we mnie przyjaciela. Ja zawsze spłacam swoje długi. Wasze poglądy polityczne... Nie żebym podejrzewał, iż są nieprawidłowe, zupełnie mnie nie obchodzą. Podobnie jak wasza orientacja seksualna czy zadania, jakie wykonujecie dla GRU. Czym mogę, to pomogę – zakończył, wzruszając ramionami.

Odetchnąłem z ulgą, dyskretnie poluźniłem kołnierzyk munduru. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że napinam mięśnie, jakbym oczekiwał niespodziewanego ciosu. A tutaj proszę – zamiast śmiertelnie groźnego wroga zyskałem sojusznika. Nie byle jakiego sojusznika. No, chyba że ów nieznany mi bliżej Baranow postawi jednak na swoim. Jak przypuszczałem, spotkani wczoraj desantowcy mieli w jego właśnie imieniu przekazać „Polakowi” pozdrowienia... Tak, to była sprawa, którą należałoby wyjaśnić.

– Kim jest generał Baranow? – spytałem bezceremonialnie. – I czego od was chciał, pułkowniku?

– Czego chciał? Niczego szczególnego. Chodziło o podział wpływów, kilka niezałatwionych kwestii z przeszłości, takie tam drobiazgi... Był, od niedawna zresztą, dowódcą komendantury wojskowej miasta Moskwy. Nasze strefy zainteresowań poniekąd się przenikały, lecz to już przeszłość. Pan generał zginął dzisiaj w wypadku samochodowym o – spojrzał na zegarek – trzynastej dwadzieścia, może dwadzieścia pięć.

Ponownie poczułem mróz na plecach, było wpół do drugiej...

– A teraz może przejdziemy na ty? – zaproponował Poliakow, wyciągając szklanki. – Musisz mi wybaczyć, że ja tylko symbolicznie, rozumiesz, po tym wczorajszym lekarze zabronili.

Otworzyłem butelkę z wódką, nalałem.

– Za przyjaźń! – uniósł szkło milicjant.

– Za przyjaźń! – zawtórowałem mu nieco nerwowo, przełykając ślinę.

Kamienica była przedrewolucyjna, lecz zadbana, okolica wyglądała na bezpieczną: koncentracja dział przeciwlotniczych na kilometr kwadratowy porażała – nic dziwnego, to przecież Arbat. Schron wyglądał także niczego sobie, co sprawdziliśmy przed chwilą. Poliakow z rewerencją przepuścił nas przodem, pomaszerowaliśmy na trzecie piętro. Drzwi otworzyła nam krucha z wyglądu staruszka, zaczęła krzyczeć, zanim się przedstawiłem.

– Nie dam! Nie dam więcej na kredyt!

– Mario Aleksandrowno... – wymamrotał Poliakow, wychodząc zza moich pleców. – Znowu nie płacą?

– Nikołaj! – ucieszyła się starsza pani. – Nie płacą huncwoty! Wańka Sielin i jego kumple. Walczymy za ojczyznę, powiadają. No zachodźcie, nie stójcie tak w progu!

Uniosłem brwi, patrząc na zastawiony stół: gruziński koniak, herbata, wędliny... Najwyraźniej staruszki nie były biedne. I skąd to wszystko? Bo przecież nie z carskiej emerytury? W tym momencie pojawiła się druga lokatorka niosąca parującą wazę.

– Siadajcie do stołu – zaprosiła.

Pociągnąłem nosem – niech mnie diabli! Toż to prawdziwa rybna solanka...

– Jestem Praskowia Aleksandrowna – skłoniła się wytwornie kobieta. – Maria to moja siostra.

Dokonaliśmy pospiesznej prezentacji, Wiera dygnęła niczym na królewskim dworze. Przez jakiś czas rozlegał się tylko szczęk sztućców, nikt z nas nie był niedożywiony, ale stołówkowe jedzenie nie umywało się do potraw zaserwowanych nam przez starsze panie. Zachęcony przez gospodynie popróbowałem koniaku, tak smacznego nie piłem chyba nigdy w życiu... Widząc moją minę, wyższa z kobiet, Praskowia, zachichotała.

– To jeszcze z zapasów papy, sprzed rewolucji – poinformowała. – Tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi rok. Zostało nam już niewiele, ale tacy goście...

Odchrząknąłem dyplomatycznie, wolałem nie dopytywać o papę. Jeśli staruszki dotrzymywały towarzystwa carycy, strach pomyśleć, kim był ich ojciec.

Po kilku minutach ostrożnej rozmowy o wszystkim i o niczym – widać staruszki badały grunt – na stół wjechała wódka. Posłuszny wymownemu spojrzeniu Poliakowa pozwoliłem zabrać ze stołu koniak – ech, a dobry był, czort! – i podstawiłem szklankę. Trzeba przyznać, że Praskowia Aleksandrowna nam nie żałowała. Jedynie Wiera dostała symboliczną porcję, pewnie za cara dobrze wychowane panienki nie piły wódki... Będę musiał kiedyś o to spytać. Alkohol okazał się niezły, choć wyraźnie swojej roboty. Kiedy pochwaliłem bimber, Maria Aleksandrowna rozpromieniła się, jakbym odznaczył ją Orderem Lenina.

– Trzykrotnie go destyluję! – pochwaliła się konfidencjonalnym szeptem. – Nie jest to co prawda ta jakość co dawniej – przyznała. – Kiedyś, w manufakturach Jusupowów czy Kurakinów... – Rozmarzyła się, mrużąc oczy.

– Znaczy panie same...? – upewniłem się.

Zamiast odpowiedzieć, zaprosiła dumnym gestem w głąb mieszkania. Przeszliśmy przez kuchnię, potem wąski korytarzyk, poczułem lekki zapach zacieru. Przestąpiwszy próg sporego pomieszczenia, złożyłem usta do bezgłośnego gwizdnięcia: aparatura destylacyjna nie była bynajmniej chałupniczej roboty. Potężną maszynerię ozdobiono herbem z carskim, dwugłowym orłem, napis poniżej głosił: „Piotr Arseniewicz Smirnow – dostawca dworu Jego Imperatorskiej Wysokości i Wielkiego Księcia Siergieja Aleksandrowicza”.