– Zaraz po rewolucji lutowej przewiozłyśmy maszynę do naszego mieszkanka – wyjaśniła. – Tak to sobie wymyśliłyśmy z Daszą Smirnową. Niestety, Daszka – starsza pani sięgnęła po chusteczkę – niedługo później zmarła. Zapalenie płuc, a tu walki na ulicach, znikąd pomocy... No i został nam ten aparat.
– Ile pokoi ma to mieszkanie? – spytałem.
– Niewiele – odparła smętnie staruszka. – Salon, destylarnia, nasze dwie sypialnie, pokój gościnny. Do tego oczywiście kuchnia i łazienka.
– Nie próbowali wam kogoś dokwaterować?
– Próbowali, kochany, och, jak próbowali! Na szczęście dzięki naszemu małemu... hobby mogłyśmy się wykupić. Nie masz pojęcia, młody człowieku, jak naród jest spragniony. Odrobina wódki i można załatwić naprawdę wiele spraw...
Nieco zaskoczony spojrzałem na rozmówczynię. Rzecz jasna, orientowałem się, co można zdziałać za pomocą alkoholu, ale skąd dama dworu...?
Siwe, wyblakłe ze starości oczy patrzyły na mnie spokojnie, usta Marii Aleksandrowny rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
– Przeszłyśmy naprawdę niezłą szkołę zaraz po rewolucji – poinformowała, jakby domyślając się moich wątpliwości. – I tak nie było najgorzej, nie miałyśmy mężów ani dzieci. Inni stracili wszystko, my tylko majątek. – Wzruszyła ramionami.
No tak, w sumie racja... Ktoś, kto przetrwał rewolucję, będąc wcześniej po tej drugiej, niewłaściwej stronie barykady, nie mógł być mięczakiem. Ani głupkiem. Tacy nie przeżyli.
Wróciliśmy do stołu, ale nie siedzieliśmy już długo. Nasze gospodynie były zmęczone, no i nie dziwota, ich wiek określiłbym na co najmniej siedemdziesiąt lat. Sygnał do wyjścia dał Poliakow, pożegnaliśmy się krótko, na odchodnym rozkazałem Wierze, żeby słuchała staruszek. Panna Turkuł nie protestowała, chyba spodobało jej się i nowe lokum, i towarzystwo. To i dobrze, jeden kłopot mniej.
Następnego dnia udałem się do szpitala, zamierzałem pogadać z lekarzem zajmującym się chłopakami. Jeśli miałem otrzymać nowe, najwyraźniej niebezpieczne zadanie, wolałem, aby towarzyszyli mi sprawdzeni ludzie, o których lojalność ani też walory bojowe nie muszę się martwić. Mimo młodego wieku i Tima, i Pietka byli już weteranami, niejednokrotnie brali udział w rajdach na tyły przeciwnika. Jeżeli nie wykurują się w ciągu dwóch, trzech tygodni, nie dojdą do dawnej sprawności, co też zabierze trochę czasu, trzeba będzie myśleć o werbowaniu nowej ekipy. A z tym może być problem. Ze względu na wojnę wszyscy co bardziej rozgarnięci dawno otrzymali już swoje przydziały. Jeśli wykluczyć szczęśliwy traf, będę musiał wybierać spośród nowego narybku. Zabrać na poważną akcję nieznajomych to prosić się o kłopoty. Zabrać nieznajomych nowicjuszy to niemal gwarancja klęski. Mógłbym co prawda wziąć ze sobą Wierę, jej mogłem zaufać, lecz przechodziła dopiero podstawowy trening i choć nie ulegało wątpliwości, że posiada pewne predyspozycje do naszej roboty, była zielona jak szczypiorek na wiosnę. Oj, bieda z tym, bieda...
Wartownikowi na pierwszym piętrze pokazałem legitymację GRU – szpital miał status „specjalnego”, dla pacjentów, którzy z takich czy innych względów powinni być leczeni w warunkach konspiracji – a więc nie musiałem niczego ukrywać. Zresztą z dokumentami oficera wojsk łączności nikt by mnie tu nie wpuścił.
Lekarka, ognista brunetka pod trzydziestkę, zwięźle wyjaśniła mi wszelkie niuanse dotyczące rehabilitacji moich podwładnych i z uśmiechem odrzuciła propozycję nawiązania bliższych kontaktów. Cóż, jak to na wojnie – raz się wygrywa, raz się przegrywa... Z relacji sympatycznej pani doktor wynikało, że z chłopakami wszystko w porządku, zostaną wypisani w ciągu tygodnia, jedynie Kotuszew ma nadal nieco sztywny bark, z czym i w przyszłości mogą być kłopoty. Bo rehabilitacja albo pomoże, albo i nie. Też mi, kurwa, nowoczesna medycyna...
Tima i Pietka grali w szachy, zauważywszy mnie, zerwali się na równe nogi. Wiedzieli dobrze, że nie muszą co chwila trzaskać przede mną obcasami, więc albo się stęsknili, albo chcieli zademonstrować, że są już sprawni. Kiedy wyjąłem z kieszeni dwa czerwone pudełeczka, bez komendy stanęli na baczność. Pewnie dla kogoś z zewnątrz wyglądałoby to pociesznie: dwóch rozczochranych, wyprostowanych jak struna młodzieńców w przykrótkich szpitalnych piżamkach. A to bojowi oficerowie po udanej akcji – ot co!
– Za męstwo i wzorowe wypełnianie zadań! – rzuciłem krótko, wręczając im medale.
– Służę Związkowi Radzieckiemu! – odparli unisono.
Chrząknąłem pobłażliwie, widząc, jak napawają się widokiem odznaczeń. No, Order Czerwonej Gwiazdy to nie byle co. Z pozoru tandetna blaszka, ale każdy żołnierz wie, że czegoś takiego nie dostaje się darmo. Zanim przypniesz ją sobie do munduru, musisz przelać sporo – nie tylko cudzej – krwi.
– Jakie rozkazy, komandir? – spytał Tima, wracając do rzeczywistości.
– Jak sytuacja? – zawtórował mu Pietka.
No tak, on wiedział, że mimo wypełnienia zadania nasze problemy niekoniecznie skończyły się po wyjeździe z Leningradu. Jeszcze parę lat i pewnie będę mógł pogadać z Drozdem jak kiedyś z Saszką Riuminem. O ile dożyjemy...
– Szykuje się grubsza akcja – poinformowałem przyciszonym głosem.
Wątpiłem co prawda, aby ktoś nas podsłuchiwał. Podłoga na korytarzu skrzypiała przeraźliwie, więc usłyszelibyśmy, ale strzeżonego...
– W dodatku do Moskwy przenosi się znany nam wszystkim pułkownik Kutiepow. Zdążył napisać już donos do centrali GRU, byłem na dywanie u generała Panfiłowa.
– Donos? A o czym? – zdziwił się Kotuszew.
– Chodziło o okoliczności śmierci kapitana Riumina...
– I? – uniósł brwi Pietka.
– Wyłgałem się – odparłem, wzruszając ramionami. – Generał jest po naszej stronie. Jednak uważa, i pewnie ma rację, że na donosach się nie skończy.
Nie podziękowałem im, że żaden nie sypnął mnie przed dowództwem – sam fakt takiego podziękowania byłby obrazą, sugerowałby, że spodziewałem się po nich czegoś innego. Nikt z chłopaków nie zapytał: po chuj kładziemy łby pod topór dla nieżyjącego kumpla? A dokładniej, dla jego rodziny? To oni przecież najboleśniej odczuliby konsekwencje zdrady Saszki – gdybym o niej poinformował... Tyle że w robocie takiej jak nasza podobne sprawy załatwia się wśród swoich, we własnym zakresie. No bo jakże inaczej liczyć, że przyjaciel osłoni ci plecy? Złamiesz choć raz zasadę lojalności i będziesz musiał troszczyć się o siebie sam. A w takiej sytuacji długo nie pożyjesz. Nie, donosicielstwo to nie u nas...
– Może załatwić gnoja? – zaproponował bez mrugnięcia okiem Tima Kotuszew. – Ulice po zmroku bywają niebezpieczne...
– Nieee – odparłem niezdecydowanie.
Sam miałem ogromną ochotę rozliczyć się z pułkownikiem Kutiepowem. Niestety, rzecz była skrajnie niebezpieczna, okoliczności jego śmierci – niezależnie od tego, co byśmy wymyślili – stałyby się przedmiotem bardzo dokładnego śledztwa. I pewnie nasi przyjaciele z NKWD nie zapomnieliby o wrogach pana pułkownika. Nie miałem nic przeciwko temu, aby ujrzeć Kutiepowa martwym, lecz nie za taką cenę.
– To zbyt ryzykowne – mruknąłem.
– A gdyby tak upozorować bandycki napad? – zaproponował Pietka. – Gop-stop, my podoszli iz za ugła... – zanucił.
Roześmiałem się, pomysł nie brzmiał źle, choć nadal pozostawał ryzykowny. Uliczni bandyci nie byli w Moskwie rzadkością. Tylko który gopnik odważy się zaatakować pułkownika NKWD? Chyba że Kutiepow będzie w cywilnych ciuchach. No właśnie, całą sprawę należało jeszcze przemyśleć. W tym momencie przyszło mi do głowy co innego: zastanawiając się nad kwestią fałszywych dokumentów, założyłem z góry, że miejscowi przestępcy to drobnica. A co, jeśli w kryminalnym światku Moskwy egzystują też grubsze ryby? Ludzie, którzy mogliby mi przykładowo załatwić naprawdę dobre papiery? Nasze władze twierdziły co prawda, że takowych od dawna nie ma, ale – jak by to powiedzieć? – przyjmowałem podobne oświadczenia z pewną... ostrożnością. Jeszcze tydzień temu kwestia ta pozostawałaby w sferze czysto teoretycznych rozmyślań, bo nie miałem dojścia do kryminalistów, a tym bardziej prominentnych kryminalistów, ale od tego czasu sytuacja się zmieniła. Mój nowy kumpel „Polak” z pewnością wie wszystko o podziemnym świecie Moskwy. O ile taki, rzecz jasna, istnieje...