– Potrzebne mi dokumenty – powiedziałem w końcu. – Bardzo dobrej jakości. Takie, które przeszłyby każdą kontrolę po tamtej stronie. Dla czterech, może pięciu osób.
– Po jakiej stronie? – nie zrozumiał w pierwszym momencie Poliakow.
Bez słowa popatrzyłem mu w oczy.
– O kurwa – wymamrotał. – Po tamtej... A wasi nie mogą...?
– Mogą – odparłem. – Ale wolałbym tych naszych papierów nie używać.
Zapadła cisza, Poliakow zacisnął wargi. Pewnie już domyślił się, w czym rzecz. No i chuj z tym! Istnieje co prawda możliwość, że mnie nie zdradzi, ale jeśli posłużę się dokumentami wojennoj razwiedki, nie mam żadnych szans...
– Jest tylko jedno wyjście – stwierdził spokojnie. – Skieruję cię do pewnego człowieka...
– Wora w zakonie? – spytałem niecierpliwie.
– Nie przerywaj!
Umilkłem posłusznie.
– Jeżeli spodobasz się staremu... Być może, ale tylko być może będzie w stanie rozwiązać twój problem. I na pewno nie za darmo. Ile możesz na to wyłożyć?
– Kilka, może kilkanaście tysięcy.
– Dolarów? Mało – pokręcił głową Poliakow. – Chyba że w carskich rublach...
– Jakie, kurwa, carskie ruble?! Informuję was, pułkowniku, że caratu już nie ma! Wziął i zdechł! A pensję dostaję w zwykłych sowieckich rublach, nie w dolarach!
Usta milicjanta ułożyły się do bezgłośnego gwizdnięcia.
– No to mamy problem – powiedział. – Bo ci ludzie przyjmują tylko złoto albo dolary.
W oczach zabłysły mu iskierki złośliwości, założę się, że chciał, abym poprosił go o pieniądze. Nie doczekacie się, towarzyszu! Inna sprawa, że łatwo nie będzie. Z dwojga złego łatwiej chyba zdobyć carskie ruble. Tylko skąd? Najbardziej popularne nominały to pięciorublówki i dziesiątki zwane imperiałami, do tego trochę monet po siedem i pół oraz piętnaście rubli. Tymi ostatnimi nie ma co się przejmować, to numizmatyczne rarytasy. Hm... na pięciorublówki przypadało ponad cztery gramy złota, na imperiały – osiem z kawałkiem. Niczego sobie lokata kapitału... Problem w tym, że nielegalna. Dlatego nikt się nie pochwali, że zachomikował carskie złoto, a skądś je trzeba przecież wziąć.
– Ile muszę mieć? – spytałem, otrząsając się z zadumy.
– Trudno powiedzieć, myślę, że przynajmniej tysiąc, półtora. Albo ze czterdzieści tysięcy dolarów...
Półtora tysiąca rubli w złocie... Niezła sumka. No nic, do rozpoczęcia operacji zostało jeszcze trochę czasu. Może coś wymyślę...
Otworzyłem wejście do piwnic, namacałem przełącznik. Rozległ się suchy trzask, ale ciemności nie rozjaśniła nawet najmniejsza iskierka światła. Pewnie ktoś ukradł żarówkę jak zwykle, chyba że się przepaliła... Klnąc pod nosem, sięgnąłem po latarkę, znalazłem swoją piwnicę. Otwarcie kłódki zajęło mi trochę czasu. Nie byłem najtrzeźwiejszą osobą w okolicy – właśnie świętowaliśmy wypisanie chłopaków ze szpitala. Zapaliłem starą lampę naftową, zawiesiłem na haku. Od razu zrobiło się jaśniej. Gdzie, do cholery, są te ogóreczki? Może by przynieść jeszcze parę konserw? Bo inaczej chłopcy schleją się raz-dwa, a miałem z nimi do pogadania.
Na chybił trafił włożyłem do kieszeni kilka puszek, nie przepadam za rybami, a w zeszłym roku Saszka Riumin załatwił skądś pół ciężarówki rybnych konserw. Co było robić? Wziąłem swoją dolę, a nuż się przydadzą? No i leżały tak sobie do dzisiaj. Gdzie, do diabła, postawiłem te słoiki? Bo nawet pachniało kiszonymi ogórkami. Tak jakby...
Zwinąłem się w błyskawicznym półobrocie, w piwnicznym półmroku zabłysło wąskie ostrze składanego noża. Niby głupio tak targać ze sobą majcher, a tu proszę, przydał się. Teraz dopiero dostrzegłem słoik z ogórkami – otwarty. W kącie leżał jakiś łachman. Albo się ruszał, albo ja już po wódce nie tego... Kopnąłem lekko, rozległ się cienki, dziecięcy pisk. Ośmio-, może dziesięcioletni dzieciak. Chudy, wystraszony, zasłonił głowę rękoma.
– Nie bij, wujku – poprosił cichutko.
– Coś ty za jeden? Co robisz w mojej piwnicy? – Potrząsnąłem nim jak terier szczurem.
– Już sobie pójdę, ja tylko...
– Jak tu wlazłeś?!
Bez słowa wyciągnął rękę z kawałkiem zagiętego drutu. Otworzył piwnicę wytrychem? No, no, zdolniacha... Ale przecież kłódka była zamknięta.
– Pokaż, jak zamknąłeś z wewnątrz kłódkę! – zażądałem.
Sam dzierżąc lampę, wyszedłem na korytarz. Po chwili w szparze pomiędzy framugą a drzwiami – dopiero teraz zwróciłem uwagę, że te ostatnie nie były szczelnie dopasowane – pojawiła się chuda dłoń, szczęknęła zapadka. Tylko kołysząca się kłódka świadczyła o tym, że ktoś tu był. Zakląłem. Niezły gagatek z tego dzieciaka.
– Otwórz! – poleciłem.
Przyświeciłem sobie, obserwując, jak smarkacz po omacku wsuwa drut w otwór kłódki, po chwili drzwi znowu stanęły otworem.
– Skąd jesteś? – spytałem szorstko.
– Z DietDomu – wyszeptał.
– Uciekłeś?
Ponuro skinął głową.
– Dlaczego?
– Biją, jeść nie dają – wymamrotał.
– Kto bije? Wychowawcy?
– Wychowawcy, starsi... Wszyscy. – Wzruszył ramionami.
No cóż, dom dziecka to nie kurort, szczególnie teraz, tylko co to mnie obchodzi? Wezwę milicję, odwiozą gnojka gdzie trzeba i już. Będzie mi tu drań jeden buszował po kiszonych ogóreczkach...
Najwyraźniej szczeniak wyczytał coś z mojej twarzy, bo sprężył się do skoku, ale cóż – stałem w przejściu i miałem nóż... Mięśnie chłopaczka zwiotczały, opuścił głowę. Po umorusanej buzi popłynęły łzy, ale nie poprosił, żebym go wypuścił. Widać poznał już prawdę, że każde życzenie ma swoją cenę. No, no... A może dać mu spokój? W przytułku go nie pogłaskają za ucieczkę, pewnie pobiją, zamkną w jakiejś norze. W końcu co mnie obchodzi jakiś biesprizornik? Ech, Razumowski, Razumowski, zgubi was kiedyś miękkie serce...
Z rozmachem przebiłem nożem grubą blachę, otworzyłem konserwę.
– Na! – Podałem żarcie dzieciakowi. – I znikaj! Żebym cię tu więcej nie widział!
Przez dobrą chwilę mały gapił się na konserwę, jakby nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Kiedy usunąłem się z przejścia, wypadł z piwnicy jak wystrzelony z procy. Cóż, dzisiaj miał fart, jutro pewnie ktoś zatłucze go w ciemnym zaułku, w najlepszym wypadku zaciągnie z powrotem do bidula.
W końcu wygrzebałem jakiś słoik z ogórkami i z pewnym trudem zamknąłem piwnicę. Cholera by to wzięła! Szpara pomiędzy brzegiem drzwi a framugą miała z sześć centymetrów. Też mi, kurwa, robota! Pewnie niesieni socjalistycznym zapałem budowlańcy przekroczyli normę, tylko o drobiazgach jakby zapomnieli. A, chuj z nimi!
Pomaszerowałem dziarsko na górę – zbyt dziarsko, nie wyrobiłem na zakręcie. Runąłbym na schody i obił sobie nieźle pysk, gdyby nie podtrzymała mnie silna dłoń. Natasza Aleksandrowna. Sąsiadka.
– Nic wam nie jest? – spytała troskliwie.
– Wszystko w porządku – wymamrotałem niezbornie.
– Dzień dobry, wujku – usłyszałem nieśmiały głos.