Zerknąłem w dół, następny dzieciak – jak mu tam? Losza?
– Dzień dobry, Leonidzie Władysławowiczu – odparłem z rewerencją.
Zachichotał, podał mi rękę. Z roztargnieniem rozwichrzyłem mu czuprynę.
– Lubisz ryby, Loszka?
– Pewnie! – odparł z zapałem. – Tylko dawno już nie jadłem. Wojna – dodał poważnie.
– Wojna wojną, a rybki rybkami – wymruczałem.
Po krótkiej szarpaninie udało mi się wydostać z kieszeni dwie puszki.
– Trzymaj! – powiedziałem.
– Loszka, biegnij na dwór – poleciła nieswoim głosem Natasza Aleksandrowna. – No już! Tylko nigdzie nie odchodź! Nie mogę tego przyjąć – oznajmiła, kiedy ucichł już tupot dziecięcych bucików. – Nie mam jak się odpłacić. A i wy jesteście... – zawahała się na moment.
Usiłowała mi podać zabrane dzieciakowi konserwy.
– No owszem, jestem – przyznałem, siadając z westchnieniem na stopniu. – Niemniej jednak pozostaję na tyle trzeźwy, aby wiedzieć, co robię. A nie jest to nic wielkiego, dałem drobny prezent synowi kolegi oficera.
– Ale...
– Na litość boską, Natasza! Mam w piwnicy całą stertę takich konserw, nie przejem ich sam, bo nie lubię, te – wskazałem na wypchaną kieszeń – są dla znajomych. I nie musicie się obawiać, że zacznę was prześladować i domagać się w zamian jakichś...
Nie dokończyłem, bynajmniej nie z nieśmiałości, fala żółci podjechała mi pod gardło. Nie ma co, jeszcze trochę i zarzygam schody. Saszka Riumin nazywał mnie paniczykiem, żartował, że szybko wysiada mi żołądek, za to mózg działa do końca pijatyki. Ech, Saszka...
Kątem oka dojrzałem szybki ruch, no tak, jeszcze brakuje, żebym zebrał po ryju... Ale nie – Natasza jedynie włożyła konserwy w kieszenie palta i ponownie mnie podtrzymała. Bez tego stoczyłbym się ze schodów. Ki czort? Toż nie wypiłem tak dużo...
Poczułem zapach świeżo umytych kobiecych włosów, konwaliowego mydła i perfum. Najwyraźniej Natasza dbała o siebie. Czyżby perfumeria „TeŻe” jeszcze działała? A może to z przedwojennych zapasów? Jak to mówili? „Na wargach TeŻe, na policzkach TeŻe, a całować gdzie – że?”
No, żebym miał tylko takie problemy. Nie wyglądało co prawda, aby Natasza była upudrowana, zresztą nawet gdyby, to chybabym zaryzykował. Oj, towarzyszu majorze, wyraźnie brakuje wam kobiety... Zachwiałem się na nogach, o mało nie przewróciłem swojej sąsiadki.
– Komandir! – usłyszałem zaniepokojony głos Pietki Drozda.
Po chwili chłopak złapał mnie pod ramię, w mgnieniu oka zataszczył pod drzwi mieszkania. Nie jestem grubasem, ale swoje ważę, Natasza nie dałaby rady.
– Wasze konserwy... – zawołała za mną.
– Smacznego! – odkrzyknąłem.
W kilka minut później siedziałem już w wygodnym fotelu, popijając gorącą herbatę.
– To pewnie te leki – zawyrokował z mądrą miną Kotuszew. – Nie komponują się z wódką. Albo jesteście jeszcze osłabieni po Leningradzie.
Prychnąłem pogardliwie, chociaż kołatało mi w pamięci, że chyba rzeczywiście konował, który wypisał mnie ze szpitala, coś mówił o alkoholu. Jak oni wszyscy: nie pij, nie pal... Abstynenci w dupę kopani! A sami spirytus laboratoryjny trzymają po gabinetach! Do odkażania, mówią. W sumie to chyba tylko pieprzenia nie zabraniają, chociaż kto wie? Może przy niektórych chorobach i tego nie wolno? Medycyna surowa nauka...
Zagryzłem ogóreczkiem, krzywiąc się lekko, wypiłem parę łyków oliwy z puszki po rybach i zaklaskałem.
– Uwaga!
Musiałem nieco podnieść głos, bo w pokoju panował niezły harmider; Tima opowiadał Wierze jakiś świński dowcip, ta śmiała się piskliwie, a Pietka, przekrzykując ich, wykładał mi swoje teorie na temat medycyny. Trochę potrwało, zanim zareagowali, ale w końcu zapadła cisza, no, względna cisza, pannę Turkuł męczyła czkawka.
– Od jutra ani kropli alkoholu! – zarządziłem. – Wchodzimy w reżim roboczy. Do południa ćwiczycie, po południu każde z was wypełnia swoje zadania. I tak: Wiera ma zajęcia w szkole, Pietka robi spis zrabowanych przez Niemców cennych dzieł sztuki, Tima przegląda meldunki ze strefy przyfrontowej, powiedzmy, na głębokość jakichś dwustu, góra trzystu kilometrów.
– Znowu papiery – marudził Kotuszew. – Czego mam szukać?
Stuknąłem go w głowę – niech zna swoje miejsce – ale nie byłem rozgniewany. Wszyscy wiedzieliśmy, że mimo narzekania chłopak spełni moje polecenie co do joty. Choćby mu przyszło siedzieć nocami.
– Miejsc, gdzie Niemcy przechowują zrabowane dobra – wyjaśniłem. – Zanim wywiozą je w głąb Rzeszy. Chodzi mi głównie o dzieła sztuki.
– Co wy tak z tą sztuką? – uniósł ze zdziwieniem brwi Drozd.
Cała trójka wpatrzyła się we mnie wyczekująco.
– To przygotowania do operacji – powiedziałem. – Ważnej operacji.
Miny moich rozmówców świadczyły, że przynęta chwyciła. No i dobrze, teraz obejdzie się bez stękania, grunt to entuzjazm w robocie...
– Co mam uwzględnić w swoim spisie? – zapytał z ciekawością Pietka.
– Wszystko, co dałoby się bez wielkiego trudu przenieść w podręcznym bagażu, ewentualnie załadować na ciężarówkę, rozumiesz, odpadają rzeźby o wadze pół tony czy też płótna pięć na pięć metrów.
Oczy Drozda zabłysły, temat wyraźnie go zainteresował.
– Jakieś preferencje, komandir?
– Tak. Im cenniejsze, tym lepiej.
Wyszczerzyłem zęby, kiedy w pokoju rozległ się zbiorowy błagalny jęk. Bawiła mnie ich ciekawość, jednak nie miałem najmniejszego zamiaru jej zaspokoić. Bo i sprawa była poważna – chodziło o życie. O nasze życie.
Dziewczyna krążyła wokół przywiązanej do pala świńskiej półtuszy w rytmie przypominającym jakiś indiański taniec. Zaczerwieniona z wysiłku, spocona, z rozczochranymi włosami, sama przypominała dzikuskę. Efektu nie poprawiały mściwe okrzyki, z jakimi dźgała nożem wieprzowinę. Tima i Pietka stali opodal z nieruchomymi jak głaz twarzami – ot, co znaczy żelazna samodyscyplina! – lecz w duchu pewnie pękali ze śmiechu. Jak ja. Szkoda mi było przerywać zabawę, ale dziewucha miała załapać podstawy zwiadowczego, nie rzeźnickiego fachu. No i wypadało dać dobry przykład. Jak mawiał Saszka Riumin: noblesse oblige. Ech, ciężkie jest życie dowódcy...
– Dość tego! – z udaną surowością w głosie zakończyłem przedstawienie.
Panna Turkuł przystanęła, ciężko dysząc, włożyła mi nóż w wyciągniętą dłoń.
– Walka nożem polega na iluzji – powiedziałem karcąco. – To nie szermierka, tu nie można przyjmować ostrza na ostrze. No i nikt nie uprzedza przeciwnika o ataku.
Nonszalanckim krokiem podszedłem do pala, ruchem biodra, bez użycia rąk rozchyliłem rozpięty szynel, sięgnąłem po tkwiący z tyłu za paskiem nóż, uderzyłem. Wszystko to jednym płynnym ruchem.
– Widziałaś? – spytałem. – Nie ma żadnej walki, tylko śmierć... Musisz nauczyć się nosić nóż w ukryciu, trzymany na widoku traci większość walorów. Wystarczy, że wróg ma broń palną. Z drugiej strony, jeśli podejdziesz wystarczająco blisko, na... bo ja wiem... cztery, pięć kroków, nie zdąży nawet odbezpieczyć karabinu czy wydobyć pistoletu.
– Naprawdę? – zmarszczyła brwi Wiera.
– Stań obok pala – poleciłem. – Tima, daj jej pas z pistoletem.
Chwilę potrwało, zanim panna Turkuł wyregulowała pas, była dużo szczuplejsza od Kotuszewa. Prawą dłoń umieściła tuż przy kaburze, teraz wystarczy jedynie szarpnąć za zabezpieczający ją rzemień – ewidentne oszustwo, nikt nie chodzi z ręką przy pistolecie, ale niech jej tam...
– Pietia, daj znak – rozkazałem.