Выбрать главу

Sam schowałem nóż w rękawie szynela, ziewnąłem – dochodziła siódma rano. Cóż, jak ćwiczyć, to ćwiczyć...

– Już! – krzyknął Drozd.

Sięgnąłem do lewego rękawa, skoczyłem naprzód. Wiera jednym szarpnięciem otworzyła kaburę, zdołała do połowy wysunąć broń.

– Koniec! – oznajmiłem.

– Jaki koniec?! – zawołała z oburzeniem. – Nie zdążyliście nic zrobić, tylko machnęliście mi tym nożem przed nosem.

– Drugi guzik od góry – mruknąłem, chowając ostrze.

Zerknęła w dół, pisnęła z przestrachu, ujrzawszy puste miejsce.

– A jakbyście mnie skaleczyli?!

– Przecież nie skaleczyłem.

– No dobrze, to ze mną tak się udało – stwierdziła, wydymając wargi. – Ale z którymś z chłopaków...

Z trudem opanowałem uśmiech, a to mała paskuda...

– No dobrze, chodź, Tima.

Kotuszew posłusznie zajął miejsce przy słupie, poruszył barkami. Rozluźnia mięśnie czy też rana mu jeszcze dokucza? Miałem nadzieję, że to pierwsze. Pietka po raz kolejny dał sygnał. Wystartowałem. Tym razem po dwóch krokach runąłem na ziemię i oparłszy się na lewej ręce, wbiłem nóż w świńską półtuszę. Tuż obok Timki. Ten zdążył wydobyć broń, ale jeszcze jej nie odbezpieczył.

– Ot, i wszystko! – burknąłem.

– Dlaczego jemu nie odcięliście guzika? – zapytała Wiera z oburzeniem.

– Bo nie umiałby go przyszyć – wyjaśniłem z uśmiechem. – Natomiast ty...

– To jest... To...

– Męski szowinizm – podpowiedział jej usłużnie Drozd.

– Co takiego?! – Zmierzyła chłopaka podejrzliwym spojrzeniem.

– Wyjaśnisz jej później – uciąłem przekomarzanie. – A teraz do roboty!

– Tak toczno! – odpowiedzieli zgodnym chórem.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Motor samochodu warczał niczym rozzłoszczony pies, o blachę karoserii wściekle bębniły krople wiosennego deszczu. Tego poranka wszystko wydawało mi się... niepokojące. No ale nie dziwota, miałem powód: wraz z generałem Panfiłowem jechaliśmy z wizytą do szefa NKWD Ławrentija Berii. Jak wyraził się generał – moja koncepcja zainteresowała Ławrentija Pawłowicza...

Odruchowo poluźniłem kołnierzyk, lecz po chwili pod surowym spojrzeniem Panfiłowa zapiąłem go z powrotem. Wątpiłem, żeby jeden z najbliższych współpracowników Stalina zwracał uwagę na przestrzeganie przepisów ubiorczych, nie po to przecież po nas posłał, ale lepiej uważać. Ławrentij Pawłowicz był legendą. Jak by to powiedzieć? Niezupełnie pozytywną legendą... Nie żeby ktokolwiek zarzucił mu coś konkretnego – musiałby być samobójcą, ale niektórzy ludzie mają aurę, otacza ich coś w rodzaju pola siłowego. Tak jak Berię. Jego aura miała kolor krwi.

Nasza wizyta stanowiła problem, widziałem to po oczach generała. Nie dało się dostrzec w nich bojowego ognia, to nie będzie spotkanie GRU – NKWD, nawet nie konfrontacja. Jechaliśmy przyjąć wyrok, jakikolwiek by on był.

Odchrząknąłem, z trudem udało mi się przełknąć ślinę, po raz setny analizowałem, czym mogłem zainteresować kogoś takiego jak Ławrentij Pawłowicz? A może zadziałał mój przyjaciel Kutiepow? Czyżby pan pułkownik przybył już do Moskwy i skorzystał z dojścia do szefa instytucji, w której pracował? Mało prawdopodobne, gdyby Kutiepow znał Berię, nie pracowałby w Leningradzie, lecz w stolicy. Zresztą za wysokie progi. W NKWD pułkowników jest jak psów, większość z nich widziała swojego dowódcę zapewne jedynie na portrecie. No dobrze, jeśli nie Kutiepow, to kto? Bo mój pomysł można było co prawda uznać za głupi, jednak gdyby czekiści reagowali na każdą głupotę w naszym państwie, w ciągu tygodnia padliby z wyczerpania... Nie, tu musi chodzić o co innego. Tylko o co?

Kierowca zatrzymał wóz, wysiedliśmy. W strugach deszczu siedziba NKWD prezentowała się wyjątkowo ponuro. Dodatkowe upokorzenie dla Panfiłowa, bo Beria mógł nas przyjąć w kilku innych miejscach; wśród wielu innych sprawował też urząd wicepremiera, ale on wolał podkreślać swoją bezpieczniacką funkcję. Chyba że to przypadek. W końcu trudno przypuścić, aby osoba majora Razumowskiego – Panfiłow został wezwany jedynie w charakterze osoby towarzyszącej – była tak ważna, aby tworzyć specjalną scenografię. No nic, zaraz się przekonamy...

Minęliśmy trzy posterunki strażnicze, nikt nawet nie zażądał od nas przepustki. Niedbalstwo? Wolne żarty, nie w tym miejscu. Mogłem się założyć, że strażnicy wiedzieli o naszej wizycie. Świadczyło to jednak, że podjęto wcześniejsze przygotowania... Do czego? Cóż, za chwilę wyjdzie szydło z worka.

W korytarzu prowadzącym do gabinetu szefa NKWD oczekiwał nas młody, postawny mężczyzna w mundurze pułkownika.

– Rafael Sarkisow – przedstawił się pierwszy, oddał honory Panfiłowowi. – Genkom was oczekuje – poinformował.

Uprzejmym gestem wskazał drogę, lecz uśmiech na jego twarzy nie sięgał oczu, te pozostawały zimne i uważne.

– Genkom? – wyszeptałem, korzystając, że oficer wyprzedził nas o kilka kroków.

– Gienieralnyj Komissar Gosudarstwiennoj Biezopasnosti – syknął ze złością Panfiłow.

Wzruszyłem w duchu ramionami – te bezpieczniackie tytuły...

– Sarkisow to jego adiutant – dodał po cichu Panfiłow. – I straszna gnida.

Cóż, miałem świadomość, że nie przyszliśmy z wizytą do dobrej wróżki...

Genkom przyjął nas zza biurka, przetrzymał na baczność dobrą chwilę. Jego twarz, znajoma przecież z książek i plakatów, wydała mi się ciastowata i pozbawiona wyrazu. Tylko wzrok... Beria spoglądał na nas niczym kucharka na patroszonego właśnie zająca. Tak jakbyśmy byli jedynie kawałkami mięsa. Niczym więcej. Znam się na ludziach – taka praca. Wielu z tych, których spotkałem, było niebezpiecznych: mordercy, gwałciciele, szaleńcy, dezerterzy... Jednak nigdy do tej pory nie zetknąłem się z kimś, kogo bym się bał. Bał w sensie fizycznym. Rzecz jasna, niejeden mógł mi załatwić intymne spotkanie z plutonem egzekucyjnym, lecz nawet w takich przypadkach obawiałem się samej śmierci, nie człowieka, który mógł mi ją przynieść. Do teraz. Patrząc na pulchną, bynajmniej nie imponującą sylwetkę Ławrentija Pawłowicza Berii, czułem chodzące po kręgosłupie ciarki. Mogłem złamać mu kark jednym ruchem, wiedziałem, że nie potrafiłby się obronić, a jednak gdybyśmy się spotkali sam na sam i miałbym jakikolwiek wybór – uciekałbym. Albo zabił Berię jak wściekłego psa, takiego, którego trzeba zlikwidować, zanim kogoś zagryzie. Bo że zagryzie prędzej czy później, wiadomo. To widać.

Generał Panfiłow dostał pozwolenie na skorzystanie z krzesła, major Razumowski – nie.

– Dlaczego mamy tracić czas, a być może i ludzi na takie bzdury? – zapytał bez wstępu Beria, rzucając na stół cienką tekturową teczkę.

Tak jak się domyśliłem, zawierała genialny plan opracowany przez majora Razumowskiego...

– Dzieła sztuki to ważna rzecz – odparłem nadal wyprostowany jak struna.

– Teraz?!

– Towarzyszu Generalny Komisarzu, gdybym mógł wyjaśnić...

– Wyjaśnijcie – przyzwolił. – Tylko szybko.

– Trwa wojna – przyznałem. – I dzieła sztuki, nawet te ukradzione naszemu narodowi, nie są sprawą priorytetową. Z drugiej jednak strony, gdyby od czasu do czasu przeprowadzić akcję, w wyniku której odzyskalibyśmy coś wartościowego, miałoby to ogromne znaczenie propagandowe.

– Propaganda to nie wasza robota! – odwarknął, lecz bez złości.

Najwyraźniej czekał na więcej.

– Nasza służba jest w posiadaniu informacji, które pozwolą w łatwy, no, względnie łatwy sposób odzyskać część zrabowanych przez wroga dzieł sztuki.