Выбрать главу

Drozd i Kotuszew poszli spać, nie potrzebowałem ich już dzisiaj, dlatego nie owijałem w bawełnę, znaliśmy się z Saszką zbyt długo, by utrzymywać dystans dowódca – podwładny. Zresztą nigdy nie byłem zwolennikiem nadmiernych formalności. Dopóki moi ludzie wiedzą, kto wydaje rozkazy, wszystko jest w porządku.

– To miejscowa, jako córka dozorczyni mogła pomagać matce, zna wszystkie okoliczne zakamarki. Cmentarz, na którym parę tygodni temu znaleziono pozbawione serca zwłoki grabarza, jest niedaleko, z pół kilometra stąd. Może ma jakieś informacje na ten temat? – odparł ze słabym uśmiechem.

Widziałem po nim, że kręci, musiało być coś jeszcze. Oczywiście mogłem mu nakazać, by powiedział, co wie, ale mróz i niedożywienie wpływały nie tylko na ciało, otępiały także umysł. A od sprawności tego ostatniego zależało nasze życie, w dużo większym stopniu niż od stanu muskułów. Dlatego włączyłem się do gry.

– Dlaczego ukrywała się w piwnicy? – zapytałem. – Miała przecież do dyspozycji mieszkanie. Najwyżej po śmierci matki kogoś by jej dokwaterowali.

Przelotny błysk w oczach Riumina podpowiedział mi, że trafiłem.

– Bała się – wyjaśnił obojętnym na pozór tonem.

– Wywalili drzwi... – mruknąłem z namysłem. – Jak to zrobili?

– Toporkami strażackimi, może siekierami.

– Widać nie obawiali się hałasu...

Riumin przytaknął bez słowa.

– Jakaś miejscowa banda? – zgadywałem. – Chcieli zabrać jej jedzenie?

Pokręcił przecząco głową.

– Od paru dni nie zgłosiła się do sklepu po przydział, dojadała resztki.

Sapnąłem zniecierpliwiony.

– Więc? – zapytał kpiąco. – Poddajesz się?

– Widziała, jak mordowali grabarza? Zabójcy chcieli ją...

– Nie, nie widziała samego morderstwa. Pytałem – wszedł mi w słowo.

– Uch, ty... – warknąłem, szturchając Riumina w bok.

Zarechotał.

– No dobra, powiem ci – zadecydował. – Pochodziłem trochę po lokatorach, rozpytywałem o te drzwi.

– I?

– Nikt nic nie widział, niczego nie słyszał. Najlepsze jest to, że miejscowi obywatele, blednący na samą wzmiankę o mieszkaniu na parterze, niemal srali ze strachu, kiedy z głupia frant połączyłem to z cmentarzem. Rozumiesz, nie z samym morderstwem, o tym nic nie wiedzą, tylko z cmentarzem. A ta mała wolała umrzeć z głodu, niż wrócić do domu.

– Zastanawiające – przyznałem. – Żadna rewelacja, ale zastanawiające.

– A ty masz coś lepszego? – rzucił zaczepnie.

– Gulasz z ludziny na przyjęciu u majora Bondaruka. I dziewoję, która mało nie zabiła mnie wzrokiem, podejrzewając, że coś zauważyłem – poinformowałem z uśmiechem podwładnego.

– Nic ciekawego. – Wzruszył ramionami. – Ot, jedna kanibalka więcej.

Obaj wiedzieliśmy, że dwie trzecie osób aresztowanych za ludożerstwo stanowiły kobiety.

– Ludzina na przyjęciu u sztabowców?! – parsknąłem pogardliwie. – Oni nie głodują. Jeśli ktoś zaserwował tam ludzkie mięso, to nie z konieczności, ale dlatego, że chciał.

– Może, może... – mruknął niezdecydowanie. – Tyle że my nie szukamy chorego na umyśle maniaka, który napawa się kanibalizmem, czy nawet pogrywa z milicją w „złapcie mnie, jeśli potraficie”. Szukamy mistrza, guru.

Machnąłem lekceważąco ręką – kiedy dyskusja staje się dla niego niewygodna, Riumin zaczyna używać trudnych słów, taki odruch obronny. Już od dawna nie robił na mnie wrażenia. Zresztą wiedziałem, co znaczy słowo „guru”. No, tak mniej więcej...

– Znaczy półnagiego fakira z... – zacząłem, przywołując z pamięci jakieś mętne skojarzenie, może rysunek z dawno zapomnianej gazety.

– Słowo „guru” oznacza to samo co mistrz – przerwał mi bezceremonialnie – ale sugeruje, że jego zwolennicy są bardziej wyznawcami niż uczniami.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, obaj skończyliśmy wyższe studia – Saszka jeszcze przed rewolucją. Czasem zastanawiałem się, czy różnica pomiędzy nimi polegała jedynie na tym, że Riumin nie miał wykładów z marksizmu-leninizmu...

Zadumę przerwały nam ciche stąpnięcia – do kuchni weszła dziewczyna. Wykąpana, z umytymi włosami, ociekająca wodą. Najwyraźniej nie odważyła się użyć żadnego z naszych ręczników, a brzydziła wycierać własnymi brudnymi łachami. Przeraźliwie chuda, z widocznymi gruzłowatymi stawami kolanowymi, sterczącymi żebrami i kępką jasnych włosów w kroczu. Skrajnie wyczerpana, niczym nie zasłaniała swojej nagości. Nie żeby budziła w którymś z nas bestię – niedostatek kalorii skutecznie ograniczał popęd płciowy. Nie sądziłem, żeby nasza reakcja była inna, nawet w stosunku do kogoś dużo ładniejszego i bardziej... odkarmionego. Riumin podniósł się ze stęknięciem i wrócił po chwili, niosąc stertę ubrań.

– Możesz się tym wytrzeć – powiedział szorstko, rzucając starą flanelową koszulę.

Resztę położył na krześle: ciepłe kalesony, spodnie, dwie koszule i gruby wełniany sweter.

– To dla ciebie – oznajmił.

Wytarła się i ubrała w błyskawicznym tempie, widać było, że kąpiel jej dobrze zrobiła, rozgrzała zesztywniałe od zimna stawy. Wskazałem dziewczynie krzesło, Riumin poczęstował hojnie osłodzoną herbatą.

Odesławszy Saszkę do łóżka, patrzyłem bez słowa, jak znajda łyka łapczywie gorący płyn, grzeje dłonie o poobijany blaszany kubek.

– Chodźmy spać – mruknąłem wreszcie, widząc, że skończyła.

Herbata i ciepła kąpiel powinny jej umożliwić spokojny sen, karmienie dziewczyny nie miało sensu, po parodniowym poście pewnie by się porzygała. Wziąwszy ją za rękę, zaprowadziłem do swojego pokoju, wskazałem zarzuconą pierzynami kanapę. Ściągnęła wierzchnią warstwę ubrań, posłusznie wślizgnęła się pod piernaty, po chwili przytuliłem się do jej pleców. Nie, nie miałem zamiaru jej wykorzystać! – w tym momencie była dla mnie tylko dodatkowym źródłem ciepła. Pewnie każdy z chłopaków chętnie wziąłby ją do łóżka z tych samych powodów, ale ranga ma swoje przywileje...

Dotknąłem dłonią szyi dziewczyny, położyłem palce na tętnicy.

– Dlaczego uciekłaś z mieszkania? – wyszeptałem.

Poruszyła się niespokojnie, jednak tętno pozostało niemal bez zmian – była na granicy snu: śmiertelnie zmęczona, po raz pierwszy od dłuższego czasu względnie syta, ogrzana, bezpieczna.

– Bałam się ludojadów – powiedziała cichutko.

– Dlaczego?

Poczekałem paręnaście sekund, ale czując, że zasypia, nacisnąłem nerw pod uchem. Nie na tyle, by sprawić ból, lecz wystarczająco, żeby wybić ze snu.

– Matka... matka ich podsłuchała. Na cmentarzu. Mówili o jakiejś ceremonii... Nie, nie wiem nic więcej – zapewniła sennym głosem. – Mama strasznie się ich później bała.

– Zabili ją? – spytałem ostro.

– Nie, była chora na serce. Któregoś dnia...

Stłumiłem te słowa, kładąc palce na ustach dziewczyny. Nie chciałem, by opowiadała mi historię swojego życia. Nie teraz.

– Dlaczego uciekłaś?

– Chyba się domyślili, że mama o nich wie. Przyszli, bo nie byli pewni, czy mi czegoś nie powiedziała przed śmiercią, więc...

– Zaczęli się dobijać do drzwi i uciekłaś? Jakim cudem?

Odpowiedziało mi lekkie pochrapywanie. Zatkałem znajdzie nos, póki się nie ocknęła.

– W jaki sposób im się wymknęłaś? – powtórzyłem.

– Zobaczyłam... zobaczyłam ich przez okno. Nadchodzili z siekierami, otaczali dom. Zanim weszli w bramę, uciekłam do piwnic.

– Skąd wiedziałaś, że to kanibale?!

– Byli w cienkich koszulach, bez płaszczy, bez czapek. Mama mówiła, że oni nie boją się zimna. Nie boją się niczego... Są... dokonani.