Выбрать главу

– Doskonali – poprawiłem odruchowo, a potem pozwoliłem dziewczynie usnąć.

Wreszcie otrzymałem jakąś sensowną informację – ktoś, kto w czasie trzaskających mrozów chodzi bez ciepłego okrycia czy czapki, wyróżnia się jak fioletowa żyrafa na promenadzie. Nietrudno będzie takich znaleźć. Byłem całkowicie pewien, że chodzi tu o „moich” kanibali. Ci zwykli nie odznaczali się specjalną tolerancją na zimno, sprawdziłem to osobiście – czterech z nich skłoniłem do zeznań, polewając wodą na mrozie. Sinieli i umierali z wychłodzenia jak zwykli ludzie. Ziewnąłem i przytuliwszy się do dziewczyny, zasnąłem smacznie, czując woń bzu i świeżo umytych włosów.

Po śniadaniu rozdzieliłem robotę, wokół unosił się jeszcze zapach dziwnej, upichconej przez najmłodszego stopniem i wiekiem Timę potrawy. Składała się z amerykańskich konserw mięsnych wymieszanych z jajkami w proszku... Nie powiem, żeby było co chwalić, ale przynajmniej pozwalała nasycić głód. Zagryźliśmy cienkimi jak papier, oszczędnie krojonymi kromkami chleba, łyknęliśmy wódki. Odrobinę, na rozgrzewkę. Pospiesznie upichcona breja nie wymagała długiego podgrzewania, więc kuchenka nie zdążyła podnieść temperatury w mieszkaniu. Było minus pięć stopni Celsjusza. Wewnątrz. Na umieszczonym za oknem termometrze słupek rtęci spadł poniżej dwudziestu siedmiu.

– Pietka, szoruj do biblioteki i archiwum – zarządziłem. – Dalej będziesz sprawdzał gazety i kroniki, może natrafisz na przypadki rytualnego kanibalizmu w Leningradzie.

Drozd jęknął boleśnie, wyrzucając wyraźnie widoczny w powietrzu obłoczek pary – miał już serdecznie dość grzebania w papierach, zajmował się tym od kilku tygodni, jak dotąd bez rezultatu.

– Tima – spojrzałem na krótko ostrzyżonego chłopaka – odbierzesz nasze racje żywnościowe, przy okazji weźmiesz te zaległe od niej. Bo masz je przy sobie, prawda? – spytałem, zwracając się do dziewuchy.

Potwierdziła skinieniem głowy. Nie byłem zdziwiony, w Leningradzie ludzie nigdy i pod żadnym pozorem nie rozstawali się z kartkami żywnościowymi. Zgubić je oznaczało umrzeć.

– Dasz mu swoje kartki – poleciłem. – U niego będą bezpieczniejsze.

Pokiwała posłusznie głową, cały czas wpatrując się tęsknym wzrokiem w owinięty w papier kawałek razowca.

– I żadnego żarcia do obiadu! Jak się pochorujesz... – zawiesiłem złowrogo głos.

Zerknęła na mnie z przestrachem, przytaknęła gorliwie.

– Potem jeszcze raz opowiesz Timie o tych ludojadach. Tak jak mnie wczoraj, tylko ze szczegółami.

– Dobrze – odparła cicho.

W ogromnych, zdawało się, zajmujących większość trójkątnej, kociej twarzy oczach dziewczyny po raz pierwszy dojrzałem przebłysk nadziei.

– Saszka pójdzie ze mną, musimy przesłuchać pewną wielbicielkę gulaszu z ludziny – zakończyłem.

Nie było pytań, więc rozeszliśmy się do pracy. Maszerowaliśmy wraz z Riuminem energicznym krokiem, starając się do minimum ograniczyć przebywanie na mrozie. Do sztabu mieliśmy jakieś trzy kilometry. Musieliśmy ustalić personalia tajemniczej Wiery, pogadać z kimś z NKWD. Chciałem, żeby to oni aresztowali kobietę, na tym etapie wolałem się nie demaskować. Z drugiej strony jako major GRU na pewno otrzymałbym do dyspozycji wóz z kierowcą... Rozmyślałem o tym całą drogę, oddychając przez zasłonięty szalikiem nos, niewiele to pomagało, i tak mroźne powietrze paliło żywym ogniem śluzówkę.

Machnąwszy dokumentami przed oczyma znajomego wartownika, weszliśmy do westybulu, starannie otrzepując śnieg z butów. Siedząca za kontuarem kobieta w zarzuconej na mundur pelisie obojętnie uniosła głowę.

– Słucham, poruczniku?

– Jestem umówiony z generałem Manuilskim – powiedziałem.

Przerzuciła kilka kartek, pokręciła głową.

– Nie mam was w wykazie wizyt na dzisiaj. Napiszcie, towarzyszu, raport do swojego bezpośredniego przełożonego, on...

– Proszę zadzwonić do generała – przerwałem szorstko.

Poczerwieniała ze złości, nie przywykła, by ustawiał ją byle poruczniczyna, ale powstrzymała cisnące się na usta słowa. Manuilski stał na czele referatu personalnego, zajmował się aktami oficerów, był szychą. Prawdopodobieństwo, że będzie chciał gadać z nikomu nieznanym porucznikiem, było niewielkie, jednak konsekwencje pomyłki mogły okazać się poważne – istniały dużo gorsze przydziały niż praca w sztabie, więc panienka ostatecznie podniosła słuchawkę. Nie bałem się o wynik telefonicznej konsultacji, generał został poinformowany, że prędzej czy później złożę mu wizytę.

– Drugie piętro, pokój trzysta dwanaście – poinformowała po chwili dużo pokorniejszym tonem.

Machnięciem ręki nakazałem Riuminowi pozostać na parterze, sam popędziłem w górę po schodach. Tchu zabrakło mi już na pierwszym piętrze, resztę drogi przebyłem stopień po stopniu, trzymając się poręczy. Mimo że od śniadania minęła co najwyżej godzina, czułem w żołądku potworne ssanie. Dopadła mnie jedna z wyniszczających Leningrad plag – głód.

Zapukałem i poczekawszy na wezwanie, wszedłem do gabinetu generała. Manuilski, szczupły, siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę, przywitał się ze mną serdecznym uściskiem dłoni, ale widoczny na jego twarzy szeroki uśmiech nie obejmował oczu.

– W czym mogę pomóc, poruczniku? – zagaił.

– Majorze – poprawiłem, pokazując dokumenty. – Prowadzę śledztwo w sprawie ataków na żołnierzy, wiecie, towarzyszu generale, tych rytualnych.

Skinął ze sposępniałą nagle twarzą, co prawda starano się całą sprawę utrzymać w tajemnicy, ale ludzie, jak to ludzie – plotkowali, zresztą Manuilski miał zapewne dostęp do najbardziej nawet tajnych informacji.

– Jak mogę pomóc? – powtórzył, wskazując mi krzesło, sam zasiadł za biurkiem.

– W zasadzie potrzebuję jedynie pomocy przedstawiciela NKWD – poinformowałem. – Z dostępem do akt personalnych oficerów. Macie tu kogoś takiego, prawda? Bezpieczeństwo sztabu wymaga...

Przerwał mi gestem, sięgnął po telefon.

– Towarzyszu Kutiepow, proszę do mnie – rzucił szorstko w słuchawkę. – Koniaku, majorze? – zaproponował.

– Odrobinę, nie chciałbym się spić na służbie – odparłem z krzywym uśmieszkiem. – Racje żywnościowe porucznika nie są zbyt obfite – wyjaśniłem, widząc uniesione brwi rozmówcy. – A na pusty żołądek...

– No tak, wasz kamuflaż... – mruknął w zamyśleniu.

Wystawił na biurko butelkę gruzińskiego koniaku, rozlał do kryształowych kieliszków, wyjąwszy z szafki puszkę kawioru i kilka kromek razowego chleba, zaprosił gestem do poczęstunku.

– Za GRU! – wzniósł toast, używając stosowanej od niedawna nazwy wojennoj razwiedki.

– Za armię! – odwzajemniłem się, unosząc szkło.

– To dobrze, że armia prowadzi śledztwo dotyczące armii – odezwał się po chwili. – NKWD jest czasami zbyt... – nie dokończył, zacisnąwszy usta. – Proszę się nie krępować – powiedział, widząc, jakim spojrzeniem obrzucam chleb. – Mamy czas. Mimo że towarzysz Kutiepow ma gabinet w końcu korytarza, raczej nie należy się go spodziewać wcześniej niż za kwadrans – oznajmił kwaśno.

Mruknąłem coś niezobowiązująco, pochłaniając żarłocznie obłożoną kawiorem kromkę. Manuilski jak wielu innych wojskowych miał nadzieję, że Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije stanie po stronie armii w ewentualnym starciu z bezpieką. Nie miałem zamiaru rozwiewać jego złudzeń, ale musiałbym być idiotą, aby dążyć do konfrontacji z NKWD. Ono mimo wielu niepowodzeń nadal było potęgą, wojennaja razwiedka walczyła o prawo do istnienia.