– Zapewne musi się pan wyprawiać w miasto, majorze, przy tej temperaturze... – zawiesił głos, spoglądając na mnie z pytaniem w oczach.
Przytaknąłem, zastanawiając się, dlaczego zamiast obowiązującej formy „towarzyszu” użył słowa „gospodin”. Gospodin major – to brzmiało jak przed rewolucją... Wyraz sympatii? Solidarność oficera armii z drugim oficerem, a może niechęć do NKWD?
– Mógłbym oddelegować pana czasowo do sztabu, przyznać wóz z kierowcą i... – zawahał się – racje żywnościowe przysługujące majorowi sztabu. Tyle że pobranie tego przydziału pewnie by was zdekonspirowało...
– Niekoniecznie – odparłem po namyśle. – Mógłbym realizować swoje kartki żywnościowe bezpośrednio w kuchni oficerskiej, jej szefowa jest moją dobrą znajomą.
– Tak, to chyba niezły pomysł – przyznał.
Wypełnił szybko dwa wyjęte z szuflady formularze, podpisał i przybiwszy pieczątkę, przesunął w moją stronę. Jeden z nich stwierdzał, że jestem oficerem do specjalnych poruczeń generała Manuilskiego, w związku z czym przysługuje mi prawo do korzystania z samochodu służbowego, drugi – upoważniał do pobierania racji żywnościowych majora sztabu Leningradzkiego Okręgu Wojskowego.
Zanim zdążyłem podziękować, rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł krępy oficer o chłodnych niebieskich oczach.
– Pułkownik Kutiepow, na rozkaz – zameldował się, stuknąwszy obcasami.
– Spocznijcie, towarzyszu – odparł zimnym jak wzrok tamtego głosem Manuilski.
Kutiepow rozejrzał się po pomieszczeniu i przysunąwszy do biurka krzesło, przysiadł na nim, nonszalancko zakładając nogę na nogę.
– Czym mogę służyć, generale? – zapytał z podszytą drwiną uprzejmością. – A raczej czym może wam służyć NKWD?
Dłonie, zdumiewająco delikatne i zadbane, jak na przedstawiciela mas pracujących w Narodnym Komissariatie Wnutriennich Dieł, pułkownik złożył skromnie na podołku, nie gestykulował jak jarmarczny kuglarz, nie musiał. Zapewne dokonywał wielokrotnie sztuczek, które nie przyszłyby do głowy najwybitniejszemu nawet prestidigitatorowi. Był lepszy niż cyrkowy magik i wiedział o tym. Kiedy chciał, aby ktoś zniknął, nie stosował sprytnych trików, nie używał zapadni. Znał inne sposoby... Westchnąłem – moje marzenie, aby nie wchodzić w drogę reprezentowanej przez niego instytucji, gwałtownie zderzyło się z rzeczywistością. Kutiepow nie wyglądał na kogoś, kto chciałby mi pomóc w prowadzeniu śledztwa. Niemniej jednak jego pomoc była mi niezbędna, nie miałem sił i środków, żeby doprowadzić je samodzielnie do końca.
– Kiedy widzicie, towarzyszu, tak naprawdę to waszej pomocy potrzebuje bratnia służba – wymamrotał, udając roztargnienie, Manuilski. – GRU – dorzucił.
Ostatnie słowo zabrzmiało niczym trzaśnięcie z bicza.
– Jestem pewien, że bez problemu dopracujemy... eee... szczegóły – odparł bez mrugnięcia okiem enkawudzista.
Na przyzwalający gest generała odmeldowaliśmy się i opuściliśmy gabinet. Najwyraźniej Manuilski miał zamiar kibicować mi z bezpiecznej odległości...
Po chwili znowu siedziałem w cudzym gabinecie – zza biurka mierzył mnie wzrokiem Kutiepow, z wiszącego na ścianie portretu czujnie spoglądał Dzierżyński. Stojące wzdłuż ścian regały wypełniały akta. Tym razem gospodarz nie zaproponował poczęstunku, nie uśmiechnął się, czekał.
– Potrzebna mi teczka pułkownika Bieliajewa, wykaz znajomych, kochanek, przyjaciół – zagaiłem.
– Nie macie własnej? – zdziwił się obłudnie Kutiepow. – Coś takiego nie wystawia najlepszego świadectwa...
Przerwałem mu ospałym gestem, podsunąłem pod nos wyjęty z kieszeni munduru dokument.
– Przeczytajcie – poprosiłem.
Wziął papier bez specjalnego zainteresowania, prześlizgnął się wzrokiem po tekście, niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami.
– Te wszystkie pieczątki mają zapewne mną wstrząsnąć?
– Trzeci akapit od góry – powiedziałem znużonym tonem.
Znowu byłem głodny.
– „Major Razumowski dokooptuje w Leningradzie do powołanego decyzją Gławkoma zespołu członków służb i wojsk, jakich uzna za przydatnych w prowadzonym przez siebie śledztwie” – przeczytał na głos. – To wszystko? – spytał z udaną beztroską.
Widać było, że ten fragment mu się nie spodobał, zadrzeć z oficerem desygnowanym przez samego Stalina to wyjątkowo głupi sposób popełnienia samobójstwa – fakt, że nigdy w życiu nie spotkałem Głównodowodzącego, nie miał nic do rzeczy. Jednak każde dochodzenie można dyskretnie sabotować, dlatego wskazałem mu jeszcze jeden punkt.
– „Działania zespołu dochodzeniowego podlegać będą wyłącznie ocenie Gławkoma”... – czytał coraz wolniej Kutiepow.
– Teraz rozumiecie, pułkowniku?
Ponieważ milczał, postanowiłem doprecyzować.
– Kiedy tylko skończymy naszą rozmowę, zejdę do pokoju łączności złożyć swój codzienny raport, ponieważ towarzysz Stalin chce być na bieżąco informowany o sytuacji, i zamelduję o fakcie włączenia do śledztwa doświadczonego pracownika leningradzkiego NKWD, pułkownika Kutiepowa. Od sukcesu mojej, a właściwie teraz naszej już misji zależy los Leningradu. W razie niepowodzenia cały zespół zostanie rozstrzelany. Tak przypuszczam – dodałem. – Gdyby nawet udało się wam jakimś cudem uniknąć śmierci, wylądujecie w łagrze. A wiecie, co więźniowie robią z byłymi bezpieczniakami...
Mimo panującego w pomieszczeniu chłodu – ze względu na przechowywane w gabinecie dokumenty nie ogrzewano go, zbyt łatwo byłoby zaprószyć ogień – na czole mojego rozmówcy pojawiły się krople potu. Wiedział.
– Co... co mam zrobić? – wyjąkał.
– Na początek udostępnić mi akta Bieliajewa. Muszę sprawdzić jego kochankę, ma chyba na imię Wiera – odparłem. – Chcę ją przesłuchać i wolałbym, abyście to wy dokonali aresztowania i umieścili tę babę w takim miejscu, żebym...
Kutiepow poderwał się z fotela i podszedł do jednego z regałów.
– Bieliajew, Bieliajew... – zamruczał, wodząc palcem po grzbietach ciasno upakowanych teczek. – Nie trzymam w tym miejscu wszystkich dokumentów – wyjaśnił. – Mamy specjalne archiwum na parterze, ale Bieliajew jest pułkownikiem, więc jego dossier powinno tu być.
– Nie znacie go?
Enkawudzista westchnął i spojrzał na mnie z politowaniem.
– W Leningradzkim Okręgu Wojskowym służy ponad stu dwudziestu pułkowników, nie znam osobiście nawet połowy. Jest – powiedział, wyjmując ze stęknięciem sporą kartonową teczkę.
Rzucił z trzaskiem akta na biurko, zdmuchnął kurz i zaczął przeglądać. Cofnąłem wyciągniętą odruchowo po dokumenty rękę.
– Te dane, jak i nasze archiwum – skinął w stronę regałów – są oczywiście do waszej dyspozycji, majorze, ale sam znajdę szybciej notatkę o znajomych Bieliajewa. Osobiście ją sporządzałem.
W głosie Kutiepowa nie zauważyłem agresji, raczej chłodną uprzejmość, co wcale mi się nie spodobało. Świadczyło o inteligencji. Najwyraźniej Kutiepow zrozumiał od razu, że jesteśmy chwilowo od siebie zależni, niczym para akrobatów na trapezie. Jednak później, kiedy skończy się wspólny występ, przyjdzie czas na wyrównanie rachunków, to było równie pewne co zachód słońca...
– Wiera Bachałowa, dwadzieścia dziewięć lat, kapitan wojsk łączności – powiedział, nasadziwszy na nos binokle. – Jeśli chcecie, za godzinę pani kapitan będzie na was czekała... – zastanowił się przez chwilę – w Jedenastce. Przydzielić wam samochód? – spytał troskliwie.
Podziękowałem uprzejmie. Co prawda więzienie numer jedenaście Leningradzkiego Garnizonu Wojskowego znajdowało się kawał drogi od sztabu, ale dzięki generałowi Manuilskiemu miałem już transport.