Najpierw zatroszczyłem się o raport i zameldowałem o dokooptowaniu do ekipy śledczej pułkownika Kutiepowa, lepiej nie kusić losu, w końcu wypadki chodzą po ludziach: śmierć z wychłodzenia, napad kanibali czy przypadkowy postrzał to rzeczywistość skutego lodem Leningradu. Nikt by się nie zdziwił, gdyby dopadła i mnie. Wolałem, jak to mawiano przed rewolucją, nie wodzić na pokuszenie swojego nowego współpracownika... Teraz gdy włączyłem Kutiepowa formalnie do zespołu, zrobi, co w jego mocy, aby nic mi się nie przytrafiło, w przeciwnym razie musiałby jako najstarszy stopniem poinformować Głównodowodzącego o postępach śledztwa. I przyjąć za nie odpowiedzialność. A miałem nieodparte wrażenie, że wolałby tego uniknąć... No i nie dziwota – ojczulek Stalin nie znał się na żartach, a misja była ważna, ważniejsza, niż ktokolwiek mógłby na pierwszy rzut oka przypuszczać. Wbrew niemieckiej propagandzie przełamanie obrony Leningradu okazywało się niemożliwe. No bo i jak? Od zachodu Zatoka Fińska z polami minowymi, przez które nie prześlizgnęłoby się nawet czółno, dodatkowo pilnowana przez działa twierdzy morskiej Kronsztad i potężną Flotę Bałtycką: dwa krążowniki, dwa pancerniki, trzynaście niszczycieli, kilkanaście dozorowców, ponad czterdzieści okrętów podwodnych, dziesiątki kutrów torpedowych... Na wschodzie jezioro Ładoga strzeżone przez Flotyllę Ładoską. A wszystko to w sytuacji, gdy Niemcy o jednostkach pływających podobnej klasy mogli jedynie pomarzyć, ich marynarka miała inne zajęcia. Od północy budowany przez dwadzieścia lat Karelski Rejon Umocniony obsadzony przez 23. Armię generała Pszennikowa, nie bez kozery zwany „Tarczą Leningradu”. Na odcinku południowym – stosunkowo najbardziej narażonym na atak – rozmieszczono Newską Grupę Operacyjną oraz 8., 42. i 55. Armię, osłonę z powietrza zapewniały setki samolotów 7. Korpusu Myśliwskiego, pułków lotniczych 23. Armii i Floty Bałtyckiej... Nie, w otwartym boju Niemcy nie mieli szans. Pozostawała jednak inna możliwość – zagłodzenie miasta. Co prawda nie było mowy, by wróg opanował jezioro Ładoga, ale nie wykluczało to ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania wiodącej przezeń „Drogi Życia”. Już dwukrotnie Niemcy uniemożliwili transport żywności, gdyż poszukiwani przeze mnie kanibale wymordowali mające ubezpieczać operację aprowizacji Leningradu patrole piechoty morskiej, co pozwoliło zwiadowcom wroga na skuteczne kierowanie ogniem własnej artylerii. Wystarczyło parę tygodni, aby wśród twardych, zahartowanych żołnierzy Floty Bałtyckiej zaczęły się szerzyć panikarskie nastroje i budzące grozę plotki na temat sekty ludojadów. Spadło morale i mimo grożących za niesubordynację w obliczu wroga drakońskich kar odnotowano pierwsze przypadki odmowy wykonania rozkazu. Wszystkie dotyczyły służby patrolowej w okolicach atakowanej przez kanibali „Drogi Życia”. Dlatego Gławkom się niecierpliwił, jeszcze trochę i polecą głowy...
Załatwiwszy sprawy w dziale łączności, odesłałem Riumina i zszedłem do magazynów, królestwa Nadii Elizarowny. Już na schodach usłyszałem jej głos. Otulona w futro z jenotów dyrygowała grupką przenoszących worki z mąką szeregowców. Ci zwijali się jak w ukropie – Nadia nie dawała sobie w kaszę dmuchać, a etat w sztabowej kuchni był marzeniem każdego niemal żołnierza. Tu nikomu nie groził głód, nawet niski stopniem personel jadał lepiej niż frontowi pułkownicy.
– Witaj, kochanie – wymruczałem, obejmując Nadię w talii.
– Saszka, łobuzie! – Trzepnęła mnie w ramię z udanym gniewem. – Gdzieś ty się podziewał?!
– Trwoniłem czas na domysłach, co masz pod tym futrem – skłamałem szarmancko, gładząc ją po pupie.
Nie była brzydka, choć może nieco zbyt pulchna – ryzyko związane z funkcją, jednak dręczony głodem miałem nadzieję co najwyżej na dodatkowy posiłek. Zresztą co tu gadać, nie tylko ja tak reagowałem – statystycy prognozowali drastyczny spadek urodzeń, a ilość gwałtów w, było nie było, liczącym mimo ewakuacji ponad milion mieszkańców mieście spadła prawie do zera. Można by ukuć nowy slogan: „Głód gwarantem moralności”. No, przynajmniej w tej dziedzinie, bo w innych nie za bardzo...
Zachichotała, ale odepchnęła mnie lekko.
– Przyjdź po południu – szepnęła. – Teraz jestem zajęta.
– Niestety, służba nie drużba – powiedziałem. – Nie dam rady. Ja właśnie w sprawie służbowej, gołąbeczko.
Złapawszy Nadię za rękę, zaciągnąłem do jednego z otwartych pomieszczeń magazynowych. Na jej twarzy pojawił się wyrozumiały uśmiech właściwy kobietom nieustannie otaczanym męską atencją, lecz oczy zdradzały zniecierpliwienie.
– Mówiłam ci, że nie mam czasu – prychnęła ostrzej.
Bez słowa podsunąłem wystawiony przez Manuilskiego dokument uprawniający do pobierania racji żywnościowych majora. Przeczytała szybko pismo, zerknęła na mnie spod opuszczonych rzęs.
– W czym mogę pomóc... majorze? – spytała.
Przechyliła nieco głowę, kokieteryjnym ruchem odgarnęła opadające na czoło włosy, wyprężyła kształtny biust. No tak – dla majora warto się postarać, co innego jakiś marny poruczniczyna... Nie bałem się dekonspiracji, dokument nie precyzował mojej funkcji, zapewne wzięła mnie za jednego z wszechobecnych pasożytów sztabowych, niemal każdy z nich przygotowywał mniej czy bardziej tajny raport. Jak mawiał Dzierżyński: „Ufać, ale kontrolować”. Nic nadzwyczajnego, ludziska się przyzwyczaili.
– Chciałbym odebrać racje na tydzień naprzód.
– To sporo waży...
– Mam samochód – uciąłem. – Dasz radę przygotować wszystko na jutro?
– Oczywiście – zapewniła. – To wszystko, towarzyszu majorze?
Zawahałem się na chwilę – pytając o kochankę Bieliajewa, mogę wzbudzić w Nadii podejrzenia, z drugiej strony, jeśli coś wie... Śledztwo postępowało powoli, na razie nie mogłem się pochwalić szczególnymi sukcesami, a czas naglił.
– Co wiesz na temat Wiery Bachałowej? – zdecydowałem się wreszcie.
Wątpiłem, aby zaczęła rozpuszczać plotki na mój temat, nawet jeżeli się domyśli, że nie pytam z czystej ciekawości. My, ludzie radzieccy, już dawno nauczyliśmy się, że lepiej nie zaglądać władzy w rękaw.
Wydęła z namysłem usta, nadal nie patrząc mi w oczy, tak jakby wolała kontemplować brudną betonową podłogę.
– Niewiele mogę o niej powiedzieć – odparła w końcu. – Rzadko ze mną rozmawia, uważa się za klasę wyższą, jak i cała reszta tych sztabowych kurewek. Słyszałam, że pomagała szykować menu na przyjęcie u Bondaruka.
Skinąłem odruchowo głową, to by się zgadzało.
– Dlaczego akurat ona? Myślałem, że prędzej ty...
Tym razem podniosła wzrok, zmierzyła mnie kpiącym spojrzeniem.
– Jej kochanek Bieliajew odpowiada za zaopatrzenie, sam rozumiesz, czasem coś się zawieruszy po drodze... Dlatego ludzie starają się z nią dobrze żyć, w razie czego jest w stanie załatwić to i owo.
– Ale nie tyle, co ty – stwierdziłem domyślnie.
Uśmiechnęła się skromnie, choć nie odpowiedziała. Nie musiała, sam czasem korzystałem z „wygospodarowanej” przez Nadię dodatkowej żywności. Nie żeby było tego wiele, szefowa kuchni lubiła mnie co prawda, ale raczej nie miałem szans, żeby zostać miłością jej życia.
– Dlaczego Wania nie zwrócił się do ciebie?
– To twój kumpel. – Wzruszyła ramionami. – Dla mnie to tylko jeden z wielu majorów.
No tak... Znaczy za wysokie progi na Wańki nogi. I kto tu mówił przed chwilą o klasie wyższej? Ech, baby...
– A skąd to zainteresowanie Bachałową, towarzyszu majorze? Chcecie mnie wymienić na nowszy model?
– Słyszałem, że NKWD chce jej zadać kilka pytań – skłamałem bez żenady. – Nie bardzo orientuję się, o co chodzi, jednak nie sądzę, aby dalej robiła ci konkurencję.