– Chodzi o dostawy? – spytała szybko. – Jakaś kontrola?
Po raz pierwszy widziałem Nadię przestraszoną. No tak – mogła być po imieniu z większością generałów, ale gdyby padł na nią czujny wzrok naszych czekistów, żaden ze sztabowców nie wystąpiłby w jej obronie. Nie śmiałby. A nie wątpiłem, że wolałaby uniknąć zbyt dociekliwych pytań na temat dystrybucji powierzonych jej dóbr. Pewnie nie kradła więcej niż inni, lecz w odpowiednich okolicznościach to aż nadto. Obecnie najbardziej popularną w Leningradzie przyczyną wydawania wyroków śmieci był bandytyzm. Podciągano pod ten termin wszystko: od kanibalizmu czy napadów rabunkowych po kradzieże i defraudację mienia. Pewnie znalazłby się paragraf i na Nadię. A może nawet kilka?
Roześmiałem się swobodnie, widząc pełną niepokoju twarz szefowej kuchni.
– Może o tym porozmawiamy? – wymruczałem, przymykając kopniakiem drzwi.
Z jakichś przyczyn poczułem podniecenie, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Może sprawiła to zmiana sytuacji? Tym razem to Nadia potrzebowała czegoś ode mnie. Riumin mawia, że poczucie władzy to najlepszy afrodyzjak.
Wyłuskałem Nadię z futra, pchnąłem w stronę brudnego, niedbale oheblowanego stołu. Jęknęła zmuszona do oparcia się o blat, ale nie zaprotestowała. Nie nosiła na sobie wielu ubrań – przez większość czasu przebywała w dobrze ogrzewanych pomieszczeniach, więc już po chwili uniosłem spódnicę i poczułem pod palcami pulchne pośladki. Wszedłem w nią po krótkich pieszczotach, bez zbędnych ceregieli – wyglądało, że sytuacja jest i dla Nadii wystarczająco podniecająca. Szczytowała w chwilę później, wydając urywane, przeszywające okrzyki. No cóż, najwyżej paru żołnierzy na korytarzu dojdzie do wniosku, że towarzysz porucznik nie traci czasu...
Zapiąłem rozporek i pomogłem kobiecie doprowadzić się do porządku. Syknęła, podnosząc zakrwawioną rękę. Drzazga. Jednym ruchem wyszarpnąłem drewnianą zadrę, ucałowałem dłoń, czując słony smak krwi.
– Już nie boli? – spytałem z uśmiechem.
– Nie – burknęła. – Na drugi raz, towarzyszu...
– Postaram się być delikatniejszy – wszedłem jej w słowo.
– Może jutro przywiozę ci twój przydział? – zaproponowała nieoczekiwanie. – I tak jadę ciężarówką do portu, marynarze świętują, jakiś kontradmirał dostał awans, więc mogę zabrać skrzynkę czy dwie więcej.
– Chętnie, mieszkam na Marata, pod szóstką, trzecie piętro, mieszkanie numer dwadzieścia siedem.
– To ta uliczka niedaleko dworca?
Przytaknąłem. Zanim wyszedłem, wsunęła mi do kieszeni kożucha butelkę koniaku i płaską, owiniętą w przetłuszczony papier paczkę – suszone owoce, prawdziwy rarytas w oblężonym Leningradzie. No, no... Nie zapytała powtórnie o Bachałową, doceniłem tę powściągliwość.
– Nie chodzi o kradzież żywności – zapewniłem, szczypiąc Nadię na odchodnym w policzek. – Śpij spokojnie.
Naburmuszyła się ponownie, choć wyraźnie jej ulżyło. No cóż, nie dość, że była bezpieczna, to jeszcze pozbędzie się konkurencji. Wątpiłem, by Bieliajew kontynuował swój proceder, nawet jeśli ominie go śledztwo, co wcale nie było takie pewne. W trakcie umiejętnie prowadzonego przesłuchania podejrzani przypominali sobie nieprawdopodobne ilości własnych i cudzych grzechów. A cokolwiek by powiedzieć o NKWD, śledczych miało kompetentnych, nad wyraz kompetentnych...
Spodziewałem się, że jadąc samochodem – skorzystałem z przydzielonego mi rozkazem Manuilskiego transportu – oderwę się wreszcie od codziennych bolączek oblężonego miasta. Głupiec, głupiec... Dopiero teraz, siedząc w wygodnym aucie, może nie rozgrzany, ale z pewnością wolny od ukąszeń lodowatego wiatru, zauważyłem leżące na ulicach, zamarznięte ciała. Przemierzając ulice pieszo, widziało się tylko to, co pod nogami. Czasem majaczył gdzieś z boku niewyraźny, przysypany śniegiem kształt, ale wyciskający łzy z oczu mróz nie zachęcał do rozglądania się, ciekawość ginęła zabijana udręką ciała. Teraz, wieziony nie za szybko, choć i niezbyt wolno do garnizonowego więzienia, miałem wrażenie, że jadę alejkami jakiejś koszmarnej, rozciągającej się w nieskończoność kostnicy. Mijaliśmy zwłoki, setki zwłok. Kierowca coś mówił – musiałem natrafić na towarzyskiego szofera – lecz jego głos huczał mi w uszach jak po ostrym strzelaniu, dźwięki dochodziły z opóźnieniem, jakby musiały się przedrzeć przez gęstą, na wpół zastygłą masę. Milczałem. Gdy mijaliśmy bulwar Smoleński, usłyszałem czyjś ryk, wozem zarzuciło, kiedy kierowca wykonał mój rozkaz – dopiero teraz dotarło do mnie, że kazałem mu stanąć. Na chodniku leżała kobieta, w objęciach trzymała kilkumiesięczne na oko, opatulone w stary płaszcz dziecko, śnieg wokół barwił się na czerwono. Wypadłem z wozu, podbiegłem. Zrzuciła okrycie z głowy – obok leżał postrzępiony kraciasty koc – i wyła ponuro, ukazując światu pokrwawione usta, rozwarte szeroko, oszalałe oczy. Trzymany przez wariatkę w ramionach tłumok poruszał się jeszcze, ale widziałem, że z każdą chwilą słabiej i słabiej. Wyrwałem jej niemowlę, rozwinąłem tobół – dzieciak miał przegryzione gardło. Przystawiłem tokariewa do ucha kobiety, nacisnąłem spust. Opadła bezwładnie na śnieg, do otulonych niewidzialną watą uszu przedarły się trzy suche trzaski.
– Panie ...czniku, ...czniku! Panie poruczniku! – Szofer szarpał mnie za rękaw.
Lunatycznym ruchem skierowałem lufę w jego stronę, odskoczył w tył z przerażeniem w oczach.
– Jedziemy! – zarządziłem drewnianym, nieswoim głosem.
Przez uliczny głośnik ktoś recytował z pasją wiersz Baudelaire’a:
Dzwony nagle z wściekłością dziką się rozdzwonią,
Śląc do nieba rozpaczy szalejący głos.
Jak duchy potępieńców, co od światła stronią
I nocami się skarżą na swój straszny los.
A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy – nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran – Lęk.
Zatrzasnąłem z hukiem drzwiczki samochodu, ruszyliśmy. Miejscowa rozgłośnia radiowa nadawała utwory poetyckie na zmianę z najnowszymi informacjami – w celu podtrzymania morale. Pomysł nie był głupi, mieszkańcy Leningradu od zawsze słynęli z zamiłowania do liryki – nie zaszkodziło im o tym przypomnieć, w momencie kiedy nadszedł czas totalnego chaosu, ale wydawało się, że dobór tekstów pozostawia nieco do życzenia... Wiedziałem jednak, że radiowcy otrzymali od władz carte blanche, mogli mówić o wszystkim z jednym jedynym wyjątkiem – głodu. Ten temat był tabu w Leningradzie.
– Co za suka! – odezwał się kierowca, najwyraźniej odzyskując nadwątloną widokiem broni odwagę. – Inne matki oddają dzieciom swój przydział żywności i umierają...
– Milczeć! – warknąłem.
Nie miałem ochoty wysłuchiwać rozważań na temat moralności. Nie teraz. Szofer posłusznie ucichł. Wiedziałem, że ma rację – rzeczywiście, po oddaniu własnych racji dzieciom umierało z głodu tak wiele matek, że sformowano specjalne patrole, które sprawdzały regularnie, czy w mieszkaniach pozostał ktoś żywy. W wielu rodzinach jedynym dostarczycielem jedzenia była matka, ponieważ ojcowie przeważnie przebywali na froncie, po jej śmierci szybko umierały także młodsze dzieci, starsze wychodziły czasem na ulice żebrać i kraść, usiłując desperacko wytargować od losu kilka dodatkowych dni. Bez specjalnego powodzenia – leningradczycy nie mieli już czym się dzielić, a kariera młodocianych złodziei trwała zazwyczaj krótko; tych, którzy ukończyli dwanaście lat, karano śmiercią jak dorosłych. Za bandytyzm.