Выбрать главу

Wjechaliśmy na dziedziniec więzienia; kierowca zawinął autem w ciasnym skręcie, czy to popisując się, czy też chcąc okazać dezaprobatę wobec mojego zachowania – w efekcie brawurowego manewru poleciałem na bok, boleśnie uderzając się w łokieć – i ustawił wóz obok paru innych na specjalnie wydzielonym parkingu. Wysiadłszy bez słowa, pomaszerowałem do biura naczelnika, po załatwieniu niezbędnych formalności zażyczyłem sobie widzenia z Bachałową. Wyznaczony na przewodnika strażnik poinformował mnie, że kobieta jest właśnie przesłuchiwana. Mimo kiepskiego nastroju uśmiechnąłem się pod nosem – najwyraźniej mój przyjaciel z NKWD nie zasypiał gruszek w popiele, ot, co znaczy odpowiednia motywacja...

Nie wiem, co widział w niej Bieliajew, być może kiedyś była ładna. Teraz jej uroda należała do przeszłości; półnaga, w porwanej bluzie mundurowej, ze zwisającymi, sinymi z zimna piersiami, na których dostrzegłem kilka śladów po oparzeniach, nie wzbudziłaby zainteresowania w żadnym mężczyźnie. Obrzmiała, fioletowa twarz sugerowała, że przesłuchanie trwa już jakiś czas. Bachałowa siedziała na przyśrubowanym do betonowej podłogi stołku, otaczało ją trzech oficerów NKWD, w tym Kutiepow. Wywołałem go na korytarz skinieniem głowy, kiedy wyszedł, poprosiłem o sprawozdanie. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, podsunął uprzejmie. Poczęstowałem się chętnie, znowu czułem głód, a dłonie zdrętwiały mi z zimna – cele nie były ogrzewane. Zapaliliśmy.

– Co z nią? – spytałem.

– Przyznała się do przyrządzenia gulaszu z ludzkiego mięsa – poinformował Kutiepow. – Ale – wydmuchnął dym energicznie – mieliście nosa, towarzyszu, jest w tym też coś więcej. Chciała dostać się do sekty, do Doskonałych.

Mimo wygłoszonego z pełnym uznania uśmiechem komplementu oczy enkawudzisty pozostały czujne i podejrzliwe.

– Oni przecież zjadają serca. – Zmarszczyłem brwi. – A ten gulasz był...

– Gulasz to tylko preludium, część rytuału – wszedł mi w słowo. – Nazywają to „zatratą duszy” – poinformował z ironią. – Zanim zostaną zaakceptowani przez mistrza... tak, jest ktoś taki... muszą udowodnić, że porzucają wszelkie zasady moralne. Dlatego zabijają i dopuszczają się kanibalizmu, spożycie serca to komunia, ukoronowanie długiej drogi. Wszystko razem ma im przynieść wyzwolenie od ograniczeń ludzkiej egzystencji, wierzą, że zjadłszy serce własnoręcznie zabitego człowieka i otrzymawszy błogosławieństwo mistrza, osiągną status półboga.

– A konkretnie? Poza odpornością na zimno?

Już wymawiając te słowa, wiedziałem, że popełniłem błąd – przeklęty, odmóżdżający głód! Nie wspomniałem Kutiepowowi wcześniej o tym, co powiedziała mi córka dozorczyni – ba! – nie zapytałem nawet dziewczyny, jak się nazywa, teraz trudno będzie wytłumaczyć, że nie zrobiłem tego celowo, nie ukryłem informacji.

Westchnąłem ciężko i zgasiwszy niedopałek papierosa, spojrzałem prosto w oczy Kutiepowa.

– Przesłuchałem osobę, która uszła cało z zasadzki sekciarzy. Twierdzi, że oni nie czują chłodu. Ani strachu – dodałem po namyśle. – Być może dlatego właśnie nazywają się Doskonałymi.

Milczał przez chwilę, mierząc mnie wzrokiem z natężoną, wręcz kliniczną uwagą. Zamarłem jak zahipnotyzowany, jeśli dojdzie do wniosku, że za jego plecami prowadzę jakąś grę... Wreszcie pokręcił głową – lekkim, niemal niezauważalnym ruchem, sam nie wiem, czy litując się nad moją naiwnością, czy też nie dowierzając, że mogę być tak głupi.

– Powinienem być informowany na bieżąco – stwierdził.

Przytaknąłem gorliwie i zrelacjonowałem wszystko, czego dowiedziałem się od dziewczyny.

Wysłuchał mnie bez słowa, stukając odruchowo brzegiem dłoni o metalową framugę drzwi; palce: środkowy, serdeczny i wskazujący zgiął w taki sposób, że ich czubki ułożyły się w równą linię, żaden nie wystawał. Tuk, tuk – przerwa – tuk, tuk, tuk. Widać naprawdę przejął się nowinkami, na moment stracił czujność. W taki sposób uderza się, aby zmiażdżyć krtań, tętnicę szyjną, zdruzgotać skroń. Znaczy towarzysz Kutiepow nie jest jedynie urzędasem. Warto zapamiętać.

– Co mamy zrobić z Bachałową? – zapytał, gdy skończyłem.

– A co mnie to obchodzi? – Wzruszyłem ramionami. – Zna kogoś z sekciarzy? Wyjawiła, skąd brała... mięso?

– Sądziła, że tamci ją obserwują i jeśli dostatecznie „splugawi duszę”, nawiążą kontakt. Nie można powiedzieć, starała się... A ludzkie mięso wzięła podobno z cmentarza przy dworcu, tam jest sporo niepogrzebanych ciał, grabarze nie nadążają.

– Warto sprawdzić, czy nie skłamała – zauważyłem.

– To znaczy? – zmarszczył brwi enkawudzista.

– No, te zwłoki – mruknąłem. – Czego w nich brakuje, czy – skrzywiłem się – polędwicy, czy może jednak serca.

Zacisnął usta, znowu zadźwięczała uderzana kantem dłoni framuga. Tuk, tuk, tuk.

– Przyprowadziliśmy tu Bieliajewa, widziała go – poinformował. – Nie sądzę, aby... – urwał wymownie.

Też nie sądziłem. Nie przypuszczałem, żeby upokorzona, pozbawiona nadziei na pomoc swego protektora – ekipa NKWD musiała to wyeksponować, byli fachowcami – kobieta skłamała. Może kazali pułkownikowi oskarżyć Bachałową, dali do zrozumienia, że uwierzą w jego wersję? – oczywiście, jeśli obwini kochankę... Przymus fizyczny, jaki zastosowali, był raczej symboliczny; kilka policzków, przypalanie papierosem – tylko tyle, żeby zrozumiała, że jest na ich łasce, że mogą zrobić z nią wszystko. Dość, by śmiertelnie wystraszyć, zbyt mało, żeby wywołać traumę skłaniającą do uprzedzania życzeń śledczych, konfabulacji w celu uniknięcia bólu. Jednak nie mogłem kierować się przekonaniami, nie w tej sprawie, stawką było życie. Gławkom dodałby pewnie, że przede wszystkim los Leningradu...

– Jednak lepiej sprawdzić, sami rozumiecie, towarzyszu – odparłem stanowczo. – W razie pomyłki będziemy tłumaczyć się przed...

Powstrzymał mnie niecierpliwym gestem.

– No dobrze – zadecydował. – Jedziemy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kamienne, przysypane śniegiem nagrobki – niektóre przedrewolucyjne, z krzyżami podobnymi do wyciągniętych ku niebu w daremnym geście ramion – przypominały las. Zimowy, okrutny, pozbawiony soków i życia. Groźny. Nawet ostentacyjnie ateistyczne płyty nagrobne z czerwoną gwiazdą tchnęły jakimś ponurym mistycyzmem. Być może sprawiały to porzucone na cmentarzu zwłoki. Większość spoczywała niedaleko bramy – zapewne grabarze starali się ułożyć je w schludny stos, jednak wyglądało, że pomysł nie wypalił. Tylko pierwsza, kładziona wprost na ziemi warstwa, została sformowana na kształt regularnego czworoboku; reszta zwalona byle jak tworzyła nieforemny kopiec. Tu i ówdzie w głębi cmentarza widać było też pojedyncze ciała; w alejkach, czasem przytulone do ścian dawnych grobowców, tak jakby nieboszczykom zabrakło sił, aby spocząć w wybranym przez siebie miejscu. Przypominały sztywne połcie mięsa, ciśnięte niedbale gdzie bądź, bez śladu należnego zmarłym szacunku. Niepokoiły.

Bachałowa poprowadziła nas do mogiły strzeżonej przez figurę dzierżącego pęk lilii anioła, na marmurowej płycie wyryto lakoniczny napis: Raisa Fiodorowna Małkina, diewica, skonczałas’ 19 diekabria 1897 goda. Bez słowa wskazała leżące tuż obok zwłoki. Jeden z ludzi Kutiepowa przydeptał trupa ciężkim wojskowym buciorem, szarpnął brutalnie za okrywający go długi do kostek płaszcz. Rozległ się suchy chrzęst i enkawudzista poleciał w tył, trzymając w dłoni kawałek zamarzniętej tkaniny. Ktoś zaśmiał się nerwowo, po dłuższej chwili daliśmy radę odsłonić nogi nieboszczyka; przez rozcięte spodnie dostrzegliśmy ubytki na udach martwego mężczyzny. Odplułem w śnieg podchodzącą do gardła żółć, trzasnąłem Bachałową w twarz. Kutiepow poprawił, zwalając kobietę z nóg, zajęczała bezradnie, kopana ze wszystkich stron. Na chwilę zapomnieliśmy o wzajemnej wrogości, zjednoczeni w obliczu złamania jednego z najważniejszych tabu ludzkości – zjadania osobników tego samego gatunku. Wkrótce Bachałowa przypominała bardziej zakrwawiony łachman niż człowieka. Już nie jęczała. Wreszcie pułkownik spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał spytać, czy jest jeszcze do czegoś potrzebna. Pokręciłem przecząco głową. Szczęknął bezpiecznik pistoletu, rozległ się strzał.