– Wracajmy – zaproponowałem znużonym tonem.
Uniosłem brwi, widząc, że Kutiepow siada w przydzielonym mi wozie – na cmentarz przyjechał własnym, eskortując Bachałową, jakby chciał podkreślić fakt, że to on kontroluje więźnia. Ruszyliśmy natychmiast; kierowca czekał, nie wyłączając silnika, wolał nie ryzykować przy tej temperaturze. Nikomu nie uśmiechał się marsz ulicami Leningradu.
– Możecie mi wyjaśnić, gdzie podział się kapitan Riumin? – zapytał enkawudzista, zapalając papierosa.
Tym razem mnie nie poczęstował, tak jakby wyczerpał zapasy uprzejmości na dzisiaj. Nie zdziwiłem się, że zna stopień Saszki. Pewnie miał jego akta, może kazał śledzić?
– Właśnie chciałem z wami o tym porozmawiać, towarzyszu...
– Słucham. – Zachęcił mnie gestem.
– Wysłałem go do sztabów armii i floty, ma tam poprosić o listę żołnierzy ponadprzeciętnie odpornych na chłód. Na pewno są tacy i trudno, aby ktoś tego nie zauważył. Raczej nie afiszują się, biegając po mrozie w gimnastiorkach – przyznałem – ale tak czy owak, przynajmniej część z nich poznamy.
– Myślicie, że w ten sposób znajdziecie sekciarzy? A co, jeśli traficie na zwykłych, tyle że nieco bardziej wytrzymałych sołdatów? Zabijecie wszystkich?
– Kazałem Riuminowi powiedzieć, że szukamy ludzi na misję specjalną. Nagrodą dla ochotników ma być parę kilogramów konserw i wódka... Przetestujemy ich, wystawiając na działanie mrozu, tuż przy szpitalu, żeby w razie czego udzielić natychmiast pomocy. Myślę, że nie zabraknie chętnych, bo Riumin ma zasugerować, że nie chodzi o akcję przy „Drodze Życia”. Niemniej jednak będę potrzebował waszej pomocy...
– Jak zwykle – odburknął Kutiepow.
Puściłem to mimo uszu.
– Zakładam, że część sekciarzy się zgłosi. Dodatkowe racje żywnościowe to gratka nie do pogardzenia, ale pewnie nie wszyscy. Chciałbym, żebyście skorzystali z waszej agentury i wyłowili pozostałych. Tych... ostrożnych.
– Rozumiem, że liczycie na to, iż zdemaskowani członkowie sekty w czasie przesłuchania wydadzą innych?
Potwierdziłem nieartykułowanym pomrukiem.
– A co, jeżeli okażą się odporni nie tylko na mróz, ale i ból?
– Wątpię. Nie doszukujcie się w tym jakiegoś mistycyzmu, towarzyszu – odparłem z pobłażliwym uśmiechem. – Być może są pod działaniem narkotyków albo uprawiają jakieś ćwiczenia...
– Ćwiczenia?! – przerwał mi poirytowanym tonem.
– Tybetańscy mnisi potrafią topić śnieg ciepłem własnego ciała – zauważyłem. – Zresztą będziemy się tym martwić, jak przyjdzie pora. Na razie priorytetem jest wyłapanie wszystkich mrozoodpornych.
– Wytłumaczcie mi w takim razie te morderstwa oraz fakt, że nie złapano żadnego z ludojadów, którzy jak się zdaje, bez większego trudu zabijali naszych żołnierzy, nie byle jakich żołnierzy – poprosił z ironią.
– Zastanawiałem się nad tym, jednak to tylko hipoteza – zacząłem ostrożnie. – Jeśli się nie mylę, to nasi byli mordowani przez własnych kolegów, członków sekty. Nikt ich nie podejrzewał, mieli sposobność, przewagę zaskoczenia.
– I byli kuloodporni. Ten ostatni patrol piechoty morskiej został wybity przez jednego człowieka, znaleziono łuski...
– Owszem, znaleziono – wszedłem Kutiepowowi bezceremonialnie w słowo. – Ktoś, niekoniecznie jedna osoba, uśmiercił żołnierzy, prawdopodobnie nożem, tak jak i innych wcześniej. Rozstrzygnie to sekcja. Napastnicy wycięli ofiarom serca i wystrzeliwszy uprzednio trochę amunicji, zniknęli. Jeśli byli żołnierzami, nic w tym dziwnego, znali teren. Odeszli, stawiając stopy w tych samych miejscach. Każdy, kto kiedykolwiek walczył w zimie, zna tę sztuczkę. A padający wówczas śnieg błyskawicznie zatarł kontury śladów, pozwalając jedynie na określenie, w jakim kierunku się oddalili.
– Znakomita dedukcja. I, jakże godne szacunku! odrzucenie wszelkiego mistycyzmu. Imponujące! – rzucił Kutiepow z wyraźną złośliwością w głosie.
Jego oczy błysnęły w półmroku, niczym ślepia polującego tygrysa.
– Tak zostałem wychowany – odparłem ostrożnie. – Komsomoł, później partia...
– Razumowski to raczej szlacheckie nazwisko?
– To nazwisko pastuszka, którego caryca wzięła sobie do łóżka i obdarowała paroma tytułami – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Zresztą niejeden Razumowski na świecie.
– Oczywiście, macie rację – przytaknął grzecznie enkawudzista. – Wracając do sprawy, mam coś dla was, znaleźliśmy to w mieszkaniu podejrzanej. – Podał niewielką, oprawioną w czerwony marokin książkę. – Wydaje się, że została dopiero co podrzucona, tak zeznała Bachałowa, a ponieważ nie znaleźliśmy na kartkach należących do niej odcisków palców, wypada przypuszczać, że mówiła prawdę.
Z największym trudem powstrzymałem się przed złapaniem Kutiepowa za gardło. Dał mi książeczkę dopiero teraz, kiedy Bachałowa już nie żyła, zabita za moim przyzwoleniem, w obecności trzech świadków z NKWD. Brawo, towarzyszu Razumowski! Cóż za przykład wybitnej inteligencji i sprytu... Mogłem tylko mieć nadzieję, że kobieta rzeczywiście nic nie wiedziała na temat przekazanego jej tekstu. Przez resztę drogi milczałem – wolałem się nie odzywać, konfrontacja z NKWD nie poprawiłaby mojej sytuacji, choć mina zadowolonego z siebie bezpieczniaka działała mi na nerwy. Pożegnałem Kutiepowa pod kamienicą na Marata, gdzie przesiadł się do swojego samochodu, i poinstruowawszy szofera, ruszyłem na górę. Chłopcy przywitali mnie gorącą herbatą i kieliszkiem wódki. Wypiłem jedno i drugie, zakąsiłem wyczarowanym nie wiadomo skąd kiszonym ogóreczkiem, po czym odesławszy wszystkich poza Riuminem, przewertowałem książeczkę przy stole. Wbrew moim oczekiwaniom nie zawierała żadnych wskazówek czy inkantacji, nie opisywała bluźnierczych ceremonii. Napisana mętnym, bełkotliwym językiem odnosiła się do kwestii „zatraty duszy”, nawiązując ni to do doktryny gnostyków, ni to do teorii okultystycznych. Nie znalazłem żadnej wzmianki o kulcie kanibali.
– Co o tym myślisz? – spytałem, podawszy książkę Saszce.
Otworzył ją ostrożnie, powąchał – pachniała jak świeża gazeta – i mruknąwszy coś pod nosem, zagłębił się w lekturze. Widząc, że zajmie mu to chwilę, wyjąłem z szafki puszkę świńskiej mielonki, otworzyłem paroma ruchami noża i wygarnąłem zawartość na talerz. To skutecznie oderwało Saszkę od tekstu, zerknął na mnie z niepokojem w oczach – sytuacja wymagała rygorystycznego racjonowania żywności, co wśród permanentnie wygłodzonych ludzi nie było rzeczą łatwą, złamanie zasad, przekroczenie dziennego przydziału skutkowało przymusowym postem. Przy tych temperaturach można go było nie przeżyć.