Выбрать главу

Tom Marvolo Riddle.

Harry zdążył jedynie wziąć głęboki oddech, zanim wspomnienia pochłonęły go, wciągając głęboko w swe cuchnące, lepkie i mroczne czeluście.

70. The Lion and The Serpent

I see the fire in the sky

See it all around me

Am I alive or just a ghost?

Haunted by my sorrows

I said the past is dead, the life I had is gone

Said I'm not afraid, that I am brave enough

I will not give up

Until I see the sun

Hold me now

'Til the fear is leaving

I am barely breathing

Crying out

These tired wings are falling

I need you to catch me*

Twarz Severusa zmieniła się w kredowobiałą maskę przerażenia, kiedy osłupiały ze zgrozy, wpatrywał się w gęstą chmurę Dementorów, którzy niczym zwabione krwią rekiny, otoczyły dwie przyciśnięte do siebie sylwetki. Widok przypominał stado hien, walczących o padlinę i próbujących jednocześnie wyszarpnąć dla siebie jak największy kawałek mięsa. Ich przegniłe usta otwierały się, wchłaniając niekończący się strumień pożywienia, jakby instynkt kazał im wyssać wszystko, aż do ostatniej kropli, ponieważ na kolejną taką ucztę mogłyby czekać i kilkaset lat. Ich głód był wiecznie nienasycony. Rozrywały duszę na kawałki, dopóki nie pozostało nic, poza opuszczona skorupą ciała. A tutaj były ich setki. I każdy z nich pragnął nakarmić się do syta.

Bariera utrzymująca Severusa w tym samym miejscu zadrżała nagle i rozsypała się, pozbawiając go oparcia. Mężczyzna upadł na kolana i ręce, ale niemal natychmiast poderwał głowę i wypełnionymi lękiem oczami dostrzegł osuwające się na ziemię dwa ciała.

Zerwał się do biegu, przyciskając rękę do wijącego się po skórze, blednącego Mrocznego Znaku. Ból był równie silny, jak w momencie, w którym znak powstawał, jakby wypalano mu go rozżarzonym żelazem.

Wiedział, co to oznacza.

Ale to nie było teraz ważne. Nic nie było.

Zatrzymał się gwałtownie, wbijając pociemniałe od gęstych emocji spojrzenie w dwie leżące na ziemi sylwetki, przysłonięte otaczającą je, gęstą chmurą pożywiających się Dementorów i wyciągnął różdżkę, którą zabrał Malfoyowi. Jego dłoń drżała niekontrolowanie, ale oczy pozostały nieporuszone, skupione tak silnie, iż przypominały dwa, wypalone w temperaturze kilku tysięcy stopni, twarde niczym diament węgle. Wypełnione wciąż tlącym się w ich wnętrzu, niegasnącym blaskiem: na ułamek sekundy pojawiła się w nich spocona, promieniująca spełnieniem twarz o zielonych, pełnych uwielbienia oczach, wypowiadająca dwa słowa... słowa, których zawsze się obawiał, ale kiedy w końcu je usłyszał...

- Expecto Patronum!

Rozbłysk był tak silny, że Severus musiał przysłonić oczy drugą ręką. Lecz kiedy tylko ją opuścił, ujrzał jak blask wylewający się z jego różdżki formuje się w... złocistego lwa. Promieniującego tak wielką mocą, iż zanim jeszcze zbliżył się do hordy Dementorów, część z nich pierzchła, wydając z siebie skrzeczące, donośne dźwięki. Patronus wpadł pomiędzy stworzenia, rozpędzając je na boki, ale było ich zbyt wiele, aby sam jeden był w stanie przepędzić je wszystkie. Położył się więc obok drobnego, leżącego bez ruchu ciała, osłaniając je przed krążącymi wokół Dementorami i rycząc na nich wściekle.

Ściskająca różdżkę dłoń Severusa zaczęła drżeć jeszcze bardziej, kiedy usiłował postrzępioną resztką swojej mocy utrzymać Patronusa. Po jego wykrzywionej wysiłkiem twarzy spływał pot, kiedy szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nieruchomą sylwetkę, jakby wyczekiwał jakiegokolwiek gestu, drobnego poruszenia dłonią, czegokolwiek, co dałoby mu nadzieję, że wciąż żyje, że nie zdążyli odebrać mu duszy, że nie zgasili jego światła, pogrążając go w nieprzeniknionych ciemnościach już na zawsze.

Blask zaczął przygasać pod naporem mroku emanującego od krążących w górze, rozwścieczonych Dementorów. Severus osunął się na kolana, obiema dłońmi łapiąc swoją różdżkę, by za wszelką cenę utrzymać ochronę i wtedy dostrzegł słaby blask, wypływający z różdżek, które wciąż znajdowały się w leżącej nieruchomo na zamarzniętej ziemi dłoni Harry'ego. Blask, który wijąc się i pełznąc po ziemi, zaczął formować się w... srebrzystobiałego węża.

Severus z oszołomieniem przyglądał się, jak wąż owija się wokół leżącego na ziemi lwa, oplatając go całym sobą, jakby pragnął ochronić go przed napierającą zewsząd ciemnością i w tej samej chwili przestał widzieć cokolwiek, ponieważ przestrzeń wypełniła się oślepiającą powodzią ciepłego światła, która płynęła od złączonych w uścisku Patronusów i gorącymi falami rozchodziła się na wszystkie strony, przepędzając unoszący się w powietrzu mrok. Severus słyszał oddalające się strzępy wydawanych przez Dementorów skrzeczących odgłosów.

Nastała cisza.

Blask przygasł i splecione ze sobą Patronusy zaczęły się powoli rozwiewać.

Severus podniósł się z ziemi i podszedł do leżących na ziemi sylwetek. Krótkim spojrzeniem omiótł ciało leżącego obok Voldemorta. Jego czerwone oczy powlekły się czernią i wpatrywały się w pustkę. Przypominały rozbity fragment wazy, przez który można zajrzeć do środka i przekonać się, że to, co wcześniej ją wypełniało, całkowicie zniknęło. Była pusta. Jego dusza została rozerwana na setki maleńkich kawałków, a wraz z nią zniknęła także jego moc.

Czarny Pan został pokonany.

Severus oderwał spojrzenie od zapadającej się powoli, gadziej twarzy i przeniósł je na drobną sylwetkę, leżącą u jego stóp niczym zniszczona zabawka, potargana i ubrudzona, z rozrzuconymi bezwładnie kończynami. W jego dłoni wciąż tkwiły dwie różdżki. Po przykrytym czarnymi kosmykami czole spływała kropla krwi. Jego okulary leżały tuż obok, a oczy... szeroko otwarte, zielone oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń.

Świat pogrążył się w mroku, zalewając oczy Severusa ciemnością gęstszą i zimniejszą niż najgłębsze czeluście. Osunął się na kolana, jakby nagle stracił wszystkie siły i wpółotwartymi ustami próbował złapać haust powietrza, jakby na jego szyi nagle zacisnęła się pętla, nie pozwalając mu złapać tchu.

Desperacko pochwycił w ramiona bezwładne ciało Harry'ego, podrywając go z ziemi i zanurzył spojrzenie w jego nieruchomych oczach... w tych oczach, które zawsze wypełniały się blaskiem, kiedy tylko w nie spoglądał... które zawsze patrzyły na niego z mieszaniną lęku i zachwytu jednocześnie... które zawsze rozpalały się tak niewiarygodnie potężnym płomieniem, niezależnie od tego, czy był to płomień pragnienia czy nienawiści...

Ale teraz nie było w nich niczego. Jedynie pusta, czekająca na wypełnienie przestrzeń, w której odbijały się przepływające nad ich głowami chmury.

- Nawet się nie waż mnie zostawiać - wycharczał ciężkim głosem, brzmiącym tak, jakby wydobywał się z otchłani. - Spójrz na mnie! - Potrząsnął ciałem, ale kiedy nie nadeszła żadna odpowiedź, wysunął jedną rękę spod pleców Harry'ego i położył dłoń na jego zimnym policzku. - Jak mam na imię? - Nic. Żadnej reakcji. - Do cholery, masz powiedzieć, jak mam na imię! - niemal wykrzyczał, tonąc w milczących oczach i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili był gotów rzucić się w nie, niczym w bezkresny, przepastny ocean, w poszukiwaniu... choćby najsłabszej oznaki obecności.

Nie mógł znaleźć jednak niczego. Nawet najcichszego, najodleglejszego szmeru umysłu.

- Dokonałeś tego - wyszeptał, niemal chorobliwie wpatrując się w pokrytą zadrapaniami i śladami krwi, bladą twarz, po której tak wiele razy błądził palcami i wargami. - Tylko ty mogłeś wpaść na tak szaleńczy pomysł, ale udało ci się. Pokonałeś go. Teraz musisz tylko znaleźć drogę powrotną. - Drżącą dłonią pogładził chłodny policzek, jakby próbował go rozgrzać swoim dotykiem. Aby dać mu jakiś znak. - Jestem tutaj. Czekam na ciebie. Po prostu do mnie wróć.