– Proszę się nie martwić. Teraz będzie spała. Dałem jej phenobarbiton.
Zmarszczyłem brwi.
– Jest aż tak źle?
– Próbowaliśmy już łagodniejszych środków. Powiedziała, że nie dają rezultatu.
– Zatem to trwa od jakiegoś czasu? Nie wiedziałem.
– To ostra, nieustępliwa bezsenność, profesorze. Musimy jakoś przerwać cykl, a w takich wypadkach dobre, staromodne barbiturany zrobią swoje, podczas gdy nowsze środki nie. Kiedy już przywrócimy nawyk snu, naturalny wzorzec powinien ustabilizować się w ciągu kilku tygodni.
– Chce pan powiedzieć, że niczego nie mogę zrobić?
– Pozostaje problem fundamentalny. Możliwe, że ma to jakieś podłoże fizyczne, ale pośród wszystkich powodów utraty snu najpospolitszy jest niepokój. Widzę, że pan współczuje, i już to samo pomaga. Jeśli będzie pan mógł ustalić źródło jej obaw i zrobić z tym coś konstruktywnego, na dłuższą metę uczyni pan więcej dobra niż phenobarbiton. Proszę pana jednak o dyskrecję.
– A to dobre!
– Profesorze, jestem pewien, że jako człowiek inteligentny zrozumie pan, iż zaufanie pacjentki do lekarza jest niezwykle istotne.
– Jasne – powiedziałem i tym razem nie powstrzymywałem się. – I jako człowiek inteligentny powinienem doradzić żonie, żeby zmieniła lekarza. Do widzenia.
Wstałem i wyszedłem.
Zanim zapaliłem silnik, siedziałem przez jakiś czas, próbując zrozumieć, dlaczego Geraldine cierpi na bezsenność i jak to możliwe, że tego nie zauważyłem. Nie przyszło mi na myśl, że phenobarbiton jest przeznaczony dla mnie.
Rozdział 2
Tego samego ranka na uniwersytecie w Bath złapałem się na tym, że patrzę, jak pani Hunter, osobista sekretarka dziekana wydziału literatury, układa na talerzu sześć czekoladowych herbatników. W pokoju obok komitet kierowniczy uniwersytetu odbywał naradę. Wezwano mnie w kwestii szóstego punktu porządku obrad. Miałem wejść razem z kawą. Po dwudziestu minutach zacząłem się niepokoić. Nadal nie mogłem dojść do siebie po nieprzyjemnej wizycie u doktora Bookbindera. Pamiętam, że poczęstowałem się herbatnikiem i zażartowałem, usiłując poprawić sobie nastrój.
– Dziwna nazwa: komitet kierowniczy. Co oni tam robią? Kierują w kółko rowerami?
Hilary Hunter lubi chichotać. Chyba spodobała się jej myśl, że pięciu profesorów z powagą pedałuje w kółko po gabinecie dziekana przez całe rano, ale jako lojalna sekretarka nic mogła wyśmiewać szefa, więc odwróciła się i nacisnęła przełącznik na czajniku. Woda zdążyła się zagotować już dwa razy.
Minęła kolejna minuta.
Zadzwonił brzęczyk na jej biurku. Nalała kawę i podniosła tacę. Otworzyłem przed nią drzwi.
– Niech pani uważa na lidera wyścigu w żółtej koszulce – mruknąłem.
Dla pani Hunter było to jak szturchnięcie w żebra. Parsknęła, wchodząc w drzwi.
– Potrzebna pani chusteczka? – zapytał dziekan. Pokręciła głową.
– Proszę zatem postawić tacę, sami się obsłużymy. Jackman, proszę do nas. – Dziekan wskazał gestem wielką, obitą perkalem kanapę. Wygoda jest dla niego ważna. Lubi kraciaste wełniane koszule i ręcznie tkane krawaty. Jego cyklistówka i torba do golfa wisiały na drzwiach. W tym roku to on przewodniczył komitetowi. Inni zostali ściągnięci z różnych wydziałów. Trzech z nich znałem z widzenia, a z czwartym, profesorem Oliverem, z wydziału sztuki, chadzałem do baru.
– Jak się ma nasze pisklę, wydział anglistyki? – zapytał poważnym tonem dziekan.
– Jest w niezgorszym nastroju – odparłem.
– Ha… tak. Gotowe do pierwszego lotu?
– A jaka jest propozycja? Wycieczka do Stanów? Dziekan się roześmiał.
– Optymista z ciebie. Czyż nie jest optymistą? Profesorze Oliver, niech pan mu wyjaśni.
– Ja? – Tom Oliver wyrzucił z siebie fontannę okruszków herbatnika. Musiał mieć coś do przeżuwania. Spotkania komitetu, na których nie wolno było palić, były prawdziwą męczarnią dla nałogowego palacza fajki. Wypił łyk kawy i przełknął głośno. – Greg, zapewne wiesz, że staramy się podnieść wizerunek uniwersytetu w okolicy.
– W mieście – powiedział dziekan.
– Przepraszam. W mieście. Jakiś rok, dwa lata temu trochę nas krytykowano, że zbudowaliśmy tutaj, w Claverton, przysłowiową wieżę z kości słoniowej i że zapominamy o mieszczuchach.
– Nie, nie mów tak – żachnął się dziekan.
– O mieszczuchach – powtórzył Oliver. – O dobrych obywatelach. Zarzut był, oczywiście, nieprawdziwy. Przy naszych zasobach naukowych i technologicznych zawsze wspieraliśmy lokalny przemysł, organizując kursy z praktykami. Prowadzimy ogromną liczbę szkoleń zewnętrznych. Towarzystwo Koncertowe organizuje występy muzyczne. Na Boże Narodzenie pozwalamy setkom ludzi wybierających się na zakupy korzystać z naszego parkingu. Studenci przeprowadzają zbiórki pieniędzy na cele społeczne i tak dalej.
– Wyścigi lektyk – dodał profesor religioznawstwa porównawczego, lekki jak piórko, który co roku zgadzał się, żeby obnoszono go po wydziałach.
– To też. Zmierzam do tego, że trzy lata temu, zanim do nas dołączyłeś, Greg, urządziliśmy wystawę w Victoria Gallery.
– Tej nad biblioteką publiczną – wtrącił dziekan. – Świetna wystawa, jak na pierwszy raz.
Ostrożnie, jak spod przyłbicy, spojrzał mi w oczy.
– Zorganizowanie jej spadło na mnie – kontynuował Oliver. – Moje zadanie polegało na urządzeniu wystawy pod tytułem „Sztuka w Bath”, przedstawiającej malarzy, mieszkających tutaj w którymś momencie swojego życia. Barwny tłumek, muszę przyznać. Gainsborough, Thomas Lawrence, Whistler, lord Leighton i kilku pomniejszych.
– Profesor Oliver wystawił jedno ze swoich płócien – powiedział dziekan. – O ile pamiętam, była to abstrakcja, utrzymana głównie w różu.
– Musiałem wypełnić lukę – zauważył nieśmiało Oliver. – Wolałbym zorganizować kompletną wystawę sztuki współczesnej, ale Towarzystwo Artystów z Bath miesiąc wcześniej miało w tej galerii swoją doroczną wystawę i powiedziano mi stanowczo, że moja musi mieć inny charakter, bardziej tradycyjny.
Wyczuwając chyba, że trzeba mocniej podkreślić pozytywne aspekty wystawy „Sztuka w Bath”, dziekan znów włączył się do rozmowy.
– Reakcja na naszą prośbę o wypożyczenie obrazów była fantastyczna. Zarówno prywatnych kolekcjonerów, jak i bardziej znanych źródeł. Po części jest to powód organizowania takich wystaw, sposób na przypomnienie mieszkańcom, że istniejemy. Było o tym w gazetach, w lokalnej telewizji i w radiu. Na koniec okazało się, że profesor Oliver to postać medialna.
Tom Oliver podniósł oczy w górę na to wspomnienie. Kiedy już wszystkiego wysłuchałem, usiadłem prosto ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
– Do rzeczy, panowie. Co mi dokładacie? Dziekan się nachmurzył.
– Jackman, nikt panu niczego nie dokłada. Mam prawo sądzić, że profesor angielskiego będzie używał bardziej stosownych słów.
– Dowalacie?
– Wygląda, jakbyśmy mieli sprzeczne cele – powiedział dziekan. – Jackman, wiem, że nie liczy się pan ze słowami, ale nie ma powodu do obstrukcji, zanim zdołaliśmy powiedzieć, o co chodzi. Uważam, że jest wspaniała okazja, by wydział anglistyki wyrobił sobie markę. Jako najnowszy musi sporo pracować, żeby dorównać tym, które były tu od początku. I nie powiedziałbym, że jesteście przeciążeni, skoro robiliście dopiero drugi nabór studentów. Nie będziecie nadawać stopni naukowych jeszcze przez rok.
– Niezła wymówka. Chce pan, żebym to ja w tym roku bił w bęben. Czy dostanę wolną rękę?
– W pewnych granicach. Wzruszyłem ramionami.
– Nie dostanę wolnej ręki.
– Otrzymaliśmy propozycję, raczej trudną do odrzucenia, która wyszła od samej rady miasta. Oczywiście nasz komitet bardzo ją popiera.